Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

za starym dworkiem, w którym marzyła życie przebyć, a którego już może więcej nie zobaczy.
Milczała smutnie, gdy wtem Stach się odezwał:
— Panienko, proszę mnie wziąć ze sobą do Warszawy.
— Jakże to, Stachu? Nie można! Cóżbyś tam robił?
— A cóż — koniebym obrządzał! Stary pan mówił, że ma swoje konie.
— Nie mogę przecie narzucać tam ciebie. Nie wypada!
— Ja mu się sam pokłonię i poproszę. Mnie tu po panience będzie nudno!
— Ależ na służbie jesteś!
— O! tom już urządził. Dzisiaj właśnie dałem w pysk karbowemu, więc mnie rządca wygnał.
— Ależ, Stachu, oszalałeś.
— Com miał oszaleć! Trzeba było rację zrobić, tom zrobił. Inaczejby mnie naprzeciw lata nie uwolnili!
— Nie wyżyjesz w mieście. Szkoda ciebie, Skowronku! — uśmiechnęła się smutnie.
— I tu mi ostać nijako. Do głowym to wziął, pociągnę za panienką. Okrutną ochotę mam! — I śmignął z fantazją biczyskiem.
Na werandzie ogrodowej zastała Kazia obu Sanickich z ojcem, pijących herbatę. Pani domu wymówiła się migreną i nie wyszła. Chciała dokuczyć pasierbicy i zamanifestować, że do żadnych względem niej obowiązków się nie poczuwa.
Prezes był rozpromieniony i wesół. Andrzej blady, zmęczony jakiś czy niezdrów. Ledwie ukrywał, że go to śmiertelnie nudzi i drażni, że spełnia nieznośny obowiązek. Kazia przeraziła się na myśl, że ojciec może zauważyć jego zły humor, domyślić się prawdy, zaczęła też zaraz wesoło rozmawiać z prezesem, odwracać uwagę Szpanowskiego.
— Ta dziewczyna nie ma nerwów ni czucia! — pomyślał z niechęcią Andrzej. — Mógłbym ją nogami kopać, zniesie wszystko.