Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlatego też ma pan minę ofiary czy skazańca. Jeszcze czas! Jeżeli o mnie chodzi, jest pan wolny.
Ale tu prezes za ręce ją porwał, przerażony.
— Panno Kazimiero, litości. Niech pani ma wzgląd na mnie! On jest dziś chory, rozdrażniony; proszę mu darować!
— Są granice na wszystko, nawet na upokorzenia. Niech pan wejdzie w moje położenie; dlaczego, poco mam to znosić i cierpieć?! Przygotowanam na złą dolę, ale nie chcę obelg i jedną rzecz mam prawo strzec, swej godności. Lepiej się cofnąć dziś, bo potem nie do humorystyki będziemy tematem, ale do skandalu. Ja nie dam sobie ubliżać! Umiem udawać, gdy chodzi o spokój ojca, ale nawet dla niego nie zniosę fałszywej pozycji.
— Pani nie taiłem swych uczuć! — rzekł Andrzej.
— Ja też nie potrzebuję uczuć pana ani ich wymagam, ale potrzebuję delikatności i wymagam względów i poważania, jeżeli mam zostać pańską żoną.
— Nie uchybiłem w niczem swoim obowiązkom.
— Uchybiłeś i jeżeli masz honor, przeproś! — rzekł stanowczo prezes.
Andrzej się opamiętał. Co powie ludziom, na co ojca narazi! Zrywać w przeddzień ślubu! Przytem powstydził się, że postąpił jak gbur.
— Jestem niezdrów i zdenerwowany — przepraszam panią — rzekł, schylając głowę.
Kazia, milcząc, przyjęła przeprosiny. Chwilę patrzała ponuro przed siebie, wreszcie szepnęła przez zaciśnięte zęby:
— Ach, gdyby nie ojciec!...
I taki był jej dziewiczy wieczór.
Nazajutrz rano, o dziesiątej, pojechali do ślubu. Za bramą spotkali furgon z jej kuframi, a obok fornal Stacho siedział, odświętnie ubrany.
— Czy on jedzie do Warszawy? — spytała ojca.