Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

Powozy czekały przed kościołem.
— No, ruszajcie naprzód, my starzy za wami! — rzekł Szpanowski.
Kazię zabolało serce, że ojciec już ją opuszcza, a on, poczciwiec, myślał im dogodzić, by się co rychlej pozbyli świadków, i tak ruszyli ku stacji kolei.
Poprzez mur cmentarza ujrzała jeszcze Kazia babcię Boguską, składającą jej bukiet na mogile matki — i powóz wybiegł na gościniec.
Byli tedy poślubieni i sami.
— Wszystko się zmienia i modyfikuje, stosownie do potrzeb czasu i rozwoju ludzkości. Że też mogła się utrzymać dotąd tak barbarzyńska ceremonja jak śluby małżeńskie!
Były to pierwsze słowa Andrzeja.
Kazia się przeraziła. Chwilę nie znalazła odpowiedzi. Ale on odpowiedzi nie czekał i mówił dalej:
— Wymagać, żeby ludzie przysięgali na obowiązki, których spełnić niepodobna, a potem grozić im piekłem za krzywoprzysięstwo! Co za absurd! Zresztą co religji do ludzkich żądz lub interesów! Niegdyś to może miało rację bytu, gdy kościół był prawodawcą, policją, sądem i poborcą podatków, a ludzie bezmyślnem stadem. Teraz to jest formą bez treści.
— Ja myślę, że gdyby tego nie było, ludzie dopiero zostaliby stadem! — rzuciła oburzona Kazia. Żaden z reformatorów nawet tego nie tknął.
— Owszem, bo dali swobodę rozwodu.
— To i w naszym kościele jest dozwolone.
— Kosztem nowych kłamstw i fałszów. To żadne wyjście, to nowe oszustwo.
— Więc jakże inaczej być może! — szepnęła Kazia, bliska płaczu z oburzenia.
— Małżeństwo powinno być umową dwojga ludzi. Doczesną i terminową. Doczesną, bo szał jest krótki, terminową — bo to jest interes jak każdy inny.