Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— O, ta nie wątpi! — Ona jest tak pewna siebie, jakby była mężczyzną.
— Przepraszam, ja jestem mężczyzną, ale wobec pani zupełniem siebie niepewny.
Potrąciła go parasolką.
— Cicho, jestem zupełnie tamtymi przejęta. Słyszy pan? sygnałują! — i wypadła na platformę.
Pociąg wchodził na stację. Pani Bella dotarła wprost wagonu pierwszej klasy i doznała rozczarowania. Ujrzała obok prezesa dziewczynę smukłą, szykownie ubraną, bardzo powściągliwą w ruchach i słowach, zupełnie nie śmieszną i nie dziwaczną, a za nią Andrzeja ze zwykłym wyrazem twarzy, zajętego zdawaniem tragarzowi ręcznych pakunków.
— No i nic! — pomyślała pani Bella z desperacją. — Warto było robić „esklandrę“!
Oni tymczasem powitali Dąbskich i poszli gromadką ku powozom. Nic nie było zabawnego, chyba Radlicz, który dreptał obok panny młodej i tak łakomie jej się przypatrywał.
Saniccy wsiedli do swego powozu, Dąbscy zabrali ze sobą malarza. Pani Bella, bardzo zawiedziona, ruszyła ku dorożce! Nic nie było, nic, nic, o czemby warto było wspomnieć.
Pani Tunia zagadnęła Radlicza:
— No i cóż! stokroć, czy topola?
Malarz chwilę myślał i wbrew zwyczajowi nie drwił.
— Ani jedno, ani drugie! A przecie przypomniała mi kwiat! Wie pani, jaki? Wrzos! Znam takie wrzosowiska w kwiecie. Zdrowie od nich idzie, i robią wrażenie czegoś bardzo subtelnego a silnego.
— Ona ma taki wdzięk nieświetny, niepozorny. Cieniutka, skromniutka, bez blasków, barw, form okazałych, taka gałązka koralowa, osypana drobniutkiem kwieciem, łagodnej barwy, a kształtów nadzwyczaj ślicznych, gdy się im przyjrzeć uważnie. I nie zwiędnie to i nie osypie się. Zdrowe i silne! Podobała mi się okrutnie. Zarazbym się z nią żenił. Jak babcię poważam!