Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

się gospodarstwem. Gdy panowie przyszli na herbatę, zastali już wszystko gotowe, wedle swych nawyknień i gustu, nawet poranne gazety przy nakryciu i Kazię jak zawsze pogodną, prezydującą u stołu.
Prezes rozpromieniony ucałował ją i zaraz się przy niej ulokował. Andrzej chmurny, nieswój nie wiedział, jak ją przywitać. Był jej wdzięczny, gdy mu pierwsza podała rękę, którą w powietrzu pocałował.
— Jakże moja córuchna myśli dzień spędzić? — spytał prezes. — Bo ja jestem na twoje rozkazy.
— Zdaje mi się, że warto odpocząć przedewszystkiem; — rzekł Andrzej.
— Właśnie radabym tu znaleźć, po czem odpocząć. Czem właściwie mam się zająć? Ale — oto menu obiadu! Może moi panowie znajdą co do zmiany.
— Ja dziś obiaduję na mieście! — odparł Andrzej — i wieczór mam zajęty.
— Czasu ci zabraknie, a nie roboty, gdy złożycie wizyty! — rzekł prezes, odpowiadając Kazi.
Oczy jej stały się żałosne.
— Ach, wizyty to nie robota. Jabym chciała masę mieć obowiązków.
— Hm, albo ja wiem, cobyś mogła robić poza tem — zafrasował się prezes.
— Proszę mi tylko dać prawo, a ja już sobie sama wynajdę! — uśmiechnęła się.
— Ależ prawo masz, dziecko, zupełną swobodę. Dom ten będzie pod samowładnem twem berłem.
Andrzej wypalił papierosa i powstał.
— Pożegnam już państwa do jutra. Idę do biura! — oznajmił. — Może mi ojciec przyśle tam konie na czwartą.
— Na czwartą będą, ale mi je odeślij przed teatrem.
— W takim razie proszę wcale nie przysyłać; i wyszedł, kiwnąwszy ledwie głową.
— Tatku — rzekła zcicha, prosząco Kazia — poco tatko to uczynił. Konie mu posłać, niech w niczem nigdy nie uczuje przymusu z mej racji.