— Zapewne, chociaż zredukuję to do minimum.
— A jeżeli się ona w tobie zakocha?
Ruszył pogardliwie ramionami.
— To się stanie, zanadtoś piękny, chyba...
Urwała dyskretnie.
— Chyba zakocha się w kim innym, toby było świetne i triumf twego ojca zmieniłby się w klęskę.
Milczał, urażony.
— Mam nadzieję, że i to się nie stanie — rzekł wreszcie.
— Więc cóż za przyszłość?
— Nie obchodzi mnie. Zawarowałem sobie swobodę, będę z niej korzystał.
Teraz ona milczała. Byli szczerzy dotychczas, ale nie domawiali swych myśli. Onaby zohydzić chciała tę swoją rywalkę, tak napozór nic nie znaczącą, a tak wyższą i silną. Nienawidziła ją z całej duszy, a samaby mu tego nie wyznała. On rozżalony był do niej, że mu pozwoliła na ten związek, nie okazała zazdrości, nie obroniła go przed głupią pozycją i kłopotem. Chociaż za nicby jej tego nie wyznał, uważając to za niskie uczucie i niekonsekwencję wobec uznania, którego jej za takt nie szczędził.
— Bella poleciała wczoraj na stację. Widziała ją! — rzekła po chwili pani Celina. — Mówiła, że jest przyzwoita, a Radlicz dowodzi, że śliczna. Kłócili się o to cały wieczór. Jakąż ona rolę sobie obrała?
— Doprawdy nie wiem. Cały dzień byłem w biurze, a wczoraj głowa mnie szalenie bolała. Nie mówiliśmy ze sobą trzech słów. Teraz jestem głodny! — dodał żartobliwie.
— A ja jak prawdziwa kobieta karmię cię zazdrością. Chodźże — dzisiaj nasze! — odpowiedziała podobnież. I otoczywszy mu szyję ramieniem, poprowadziła do jadalni.
O zmierzchu, jak było postanowione, pojechali za miasto. Pani Celina spytała o konie, zachwycona szybkością.
— Kupiłem ze wsi! — odpowiedział wymijająco.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.