Biedny, poczciwy Szpanowski nie wiedział, komu poszły służyć jego pieszczone kasztanki.
Andrzej wrócił do domu nad ranem. Nazajutrz przyszedł do herbaty zmęczony i rozdrażniony, czując, że powinien się usprawiedliwić, przygotowany na uwagę ze strony ojca, może na łzy Kazi.
Ale prezes nie uczynił żadnej wzmianki, Kazia rozmawiała swobodnie, ignorowali go zupełnie. Dopiero gdy wychodził, ojciec rzekł:
— Radlicz się o ciebie wczoraj wieczorem dopytywał. Zaprosiłem go dzisiaj na obiad; ano i do Dąbskich powinniście pojechać.
— Tak prędko — poco? Można za parę tygodni.
— Nie można. Tak wypada, a przytem forma musi być zachowana. Ludziom musicie się pokazać.
— Ano — to odrazu to odbyć! Gdzież mamy bywać? — zwrócił się niecierpliwie do żony.
— Skądże ja mam to wiedzieć? Panowie wybiorą dla siebie, a potem z sumy ja sobie wybiorę, co mi się podoba. Teraz służę wszędzie.
Nie, wcale serjo i tragicznie nie traktowała swego losu. „Ja sobie wybiorę, co mi się podoba“, ukłuło Andrzeja. Rozdział stosowała tedy i co do siebie i dążyła jak on do swobody.
Ruszył brwiami: mniejsza z tem!
— Wizyty oddamy jutro tedy! — zdecydował; będziemy u Dąbskich, Morawskich, Hankich i Gostyńskich. Zresztą pustki; nikogo więcej w mieście niema.
— Tak, tymczasem będzie dosyć. Jesienią trzeba będzie wybrać dzień na przyjęcia! — rzekł prezes. —
Myślę, że piątek! — dodał po namyśle.
Krew nabiegła do twarzy Andrzeja, zrozumiał myśl.
— Piątki ja mam zajęte! — rzucił ostro.
— Ano, zobaczymy! — obojętnie odparł prezes.
Kazia wmieszała się do rozmowy.
— Ja także jestem zdania pana — rzekła, zwracając się do męża. — Poco taki pośpiech? Ojcu
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.