Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

tęskno za wintem i ludźmi i dla mnie przymus sobie czyni, spędzając samotne wieczory. Tak być nie powinno. Niech się panowie mną nie krępują. Daję wam zupełną wolę i swobodę, wzamian za klucz od bibljoteki. Będę się bawiła w tem towarzystwie jak król!
— Et, bajesz! — obruszył się prezes. — Zanim wizyt nie oddacie, będziesz jak w niewoli i ja ciebie nie odstąpię. A przytem — bój się Boga — mówisz do niego: pan; to niemożliwe.
— Ba, a jak zapomnimy narazie imienia, będzie jeszcze gorzej! — roześmiała się.
— Nie żartuj! Musicie przecie mówić sobie po imieniu.
Andrzej brał za klamkę i śpieszył się.
— Na którą obiad? — spytała go.
— Wrócę o piątej.
Zaraz po nim i prezes się ulotnił. Miał przeróbki w kamienicy, potem interes u rejenta. Kazia została sama, zazdroszcząc im zajęcia. Jej zatrudnienia były zabawką po pracy na wsi. Rachunek z kucharką, porządek w domu, drobne szczegóły z ogrodnikiem, cukiernią, handlem delikatesów. Starczyło do południa. Potem zeszła na podwórze. Miała tam przecie znajomych: konie z Górowa i duszę przyjazną — Stacha Skowronka.
Stangret submitował się nowej pani, Stacho rzucił się do niej, prawie płacząc z radości. Poczęła pieścić klacze, cukrem je karmić, a one, jakby ją poznały, wyciągały szyje, skubały za rękaw.
— Biedaczki! tak tu się nudzą, a takie wystraszone. Rżą, że aż się serce kraje! — mówił Stacho.
— A tobie jakże się podobało? — spytała.
— Wedle wiktu — to ha! — odparł i zerknął w stronę stangreta. — W gębę też jeszcze nie wziąłem od pana Walentego.
Tu głos zniżył:
— Ino mi się cnie za Górowem. Oj, cnie! — i westchnął.