Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przywykniesz, tylko pracuj i złej kompanji unikaj.
— Jakaż ta tu robota! Precz się rozpróżniaczę. Pan Walenty, mówił, że będę za panienką, tfu, za jaśnie panią jeździł w jakieś Łazienki. Kiedy to będzie?
— Nie mam czasu dzisiaj!
Szła ku bramie, Stacho za nią.
— Za przeproszeniem jaśnie pani, co tu jest do roboty? Woda precz — na górze, chleb gotowy, co ino człek zamarzy, to na rynku jest, siano przywiozą, owies przywiozą, nawet sieczka gotowa. Człowiekowi się zda, że się żydem stał, co ino cudzemi rękoma robi i tylko pieniądze przebiera. Juści tu wszelakiego się napatrzę i użyję, ale com umiał, to zapomnę, a od tego smrodu to mi i picie, i jadło nie smakuje. Koniska prychają jak od ciemierzycy, tak im to powietrze w nosie kręci. Widzi mi się, że my tu nie przystaniemy z ochotą!
— Trzeba się przyzwyczaić, Stachu. A może grosza nie masz, biedaku!
— E, nie to! Jabym ino chciał gdzie bliżej jaśnie pani być. Z końmi to ja lubię żyć, ale tu ino na nie patrz, a nie używaj! Co to warte. Walenty mówił, że Janowie ino kwartału czekają. Jabym do pokoju poszedł na młodszego. W tej stajni, to ja nawet mego pana nie zobaczę, jak z Górowa do pani przyjedzie!
Kazia uśmiechnęła się.
— Ależ, Stachu, nie umiesz ani się ruszać, ani mówić. Byłoby ci jeszcze nudniej w pokojach. Musiałbyś milczeć zawsze.
— Tobym milczał. Ale jakbym ja panience usłużył. Ja się duchem służby nauczę!
— No, to się ucz — i czekaj cierpliwie! Rozważę.
Stacho nabrał otuchy, poweselał widocznie.
Pocałował ją w rękę i oczyma przeprowadził do bramy.
Kazia wzięła książkę z bibljoteki i chciała czytać uważnie, ale myśli miała niesforne.