Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach! Tak. Takie mając kuzynki, i jabym się ożenił. Ale przystępując do interesu, czy matka zgadza się na zmazanie jej hipoteki z Pożajska?
— Niestety, hrabio — to niemożliwe.
— Więc ja jej zapowiadam, że dobra sprzedam.
— Ona sama je nabyć pragnie.
— Ba! Ja to wiem i dlatego właśnie sprzedam apanażom.
Na bladą jego twarz wystąpił rumieniec, nozdrza się rozdęły!
— Czy potrzebujesz, hrabio, pieniędzy? Możesz je mieć na pięć procent! — odparł spokojnie prezes.
Kołocki rzucił się w fotel, zapalił papieros i milczał.
Prezes, do oryginalności jego nawykły, począł wyjmować i rozkładać papiery z teki.
— Wiesz, hrabio, wielką nowinę? — spytał.
— Nic nie wiem — wracam z południowej Francji i dziś jadę do Moskwy gdzie moje konie biegają. Cóż za nowina?
— Orszańscy się rozchodzą.
— Bagatela — dla kogo?
— Właśnie, że dla nikogo. Od paru lat ona się burzy na jego życie. Co prawda, być żoną gracza nie wesoło. Teraz chce od złego wpływu i przykładu ratować syna. Wziąłem sprawę na siebie.
— Niech się rozchodzą. Ktoś pocieszy rozwódkę. Nie ja. Prezesie, łaskawco, chcę nabyć dobra za Wisłą. Nie znacie co dobrego?
— Znam złote jabłko i za bezcen. Tylko trzeba parę lat zaczekać.
— Nic z tego. Zaraz albo wcale! Zresztą znajdę sam!
— To będzie najlepiej.
Po wygolonych wargach prezesa przeleciał dyskretny uśmiech. Znał swego klienta i wiedział, że na czyn nigdy się nie zdobędzie. Zresztą, teraz bardziej niż zawsze, Kołocki był rozdrażniony, a na to się wyczerpie mały zapas jego woli. Będzie parskał, odgrażał się i tem się nasyci. Potem przyjdzie okres