Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzej pożałował poniewczasie swych słów brutalnych, radby je cofnął, nawet chciał narazie przeprosić, ale nie wiedział jak. I rozchodzili się coraz dalej, coraz dalej.
Kazia zeszła do jadalni, obejrzała raz jeszcze stół i bufet, potem wsunęła się we framugę okna i wydobyła z kieszeni list ojca. Czytała go już raz dziesiąty.
„Na każdem miejscu i każdej chwili stoisz mi na oczach, dziecko moje jedyne. Nie mogę się obyć z twą nieobecnością, szukam cię nawyknieniem. Ciężko żyć, ale to mię krzepi, że ci tam lepiej niż tutaj. Pisz, powtarzaj mi, że ci dobrze, że oni są dla ciebie serdeczni, żeś szczęśliwa. A jeżeli ci czegoś brak, coś ci nie dogadza, to nie taj; jam do złego przywykł, potrafię cię pocieszyć. Myślę, że nie wytrzymam, i chociaż czas teraz drogi, na rolniczą wystawę do Warszawy wpadnę“.
Dzwonek się rozległ w przedpokoju i Andrzej wszedł do jadalni. Widział, jak Kazia ukryła list w kieszeni i rękę przesunęła szybko po oczach, ale jej o nic nie spytał.
Ona, jakby w liście tym nabrała mocy, pierwsza do niego przemówiła:
— To zapewne ojciec, i pan Radlicz wnet się zjawi. Czego pan szuka?
— Cytryny. Głowa mi pęka z bolu!
— O, biada! I jeszcze ten gość! — rzekła ze współczuciem.
— Niechże pani nie udaje żalu nade mną. Do tego pani nie jest obowiązana.
— Miewam czasem migrenę, więc wiem, jakie to nieznośne. Zresztą chory przestaje mi być antypatyczny. Oto ma pan limonjadę, i doprawdy, odbiorę papierosy. Przy pana rozdrażnieniu nerwowem, to trucizna. Przecie taki stan nietylko dla otaczających, ale i dla pana samego jest przykry!
— Co mi tam! — mruknął.
Prezes ich tak zastał przy bufecie.