Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Już na Nowym-Świecie był tłok pieszych i powozów. Panowie co chwila unosili kapeluszy; malarz przedstawiał mijanych ludzi.
— Stara Westenhauzowa z córką i Turciem.
Ciekawym, na kogo on się wreszcie zdecyduje: na matkę, czy na córkę.
— Zdaje mi się, że już dawno po decyzji! — mruknął Andrzej.
— O, jakie śliczne szpaki! — zawołała Kazia.
— To Menczówna Kołockiego. Ładna i co za kolczyki! Jakąś nową przyjaciółkę obwozi.
Ukłonili się wszyscy trzej jakiejś otyłej damie, z dwiema pannami.
— Baronowa Brandt z córkami. Najstraszniejsze plotkarki z całej Warszawy. Boże, jak one panią oglądają łapczywie. Ten stary, łysy, to Orzechowski, krytyk i literat — rzeźnik, ludożerca! O! Jest i hrabia Kocio z Kołockim.
Minęła ich dorożka na gumach, w której rozparci dwaj panowie ukłonili się, poczem Kołocki coś szepnął, obejrzeli się raz jeszcze.
— Masz — jest i Ramszycowa! — rzekł prezes.
— Gdzie, gdzie? — zaciekawiła się Kazia.
— Ta, co sama powozi wolantem. O! Staje i rozmawia z młodym Jóźwickim, redaktorem.
Kazia spojrzała. Młoda to była kobieta, śniada, nieładna, bardzo elegancka. Obok niej siedziała dziewczynka kilkuletnia z pinczerem w objęciach, za niemi stangret w stereotypowej pozie.
Rozmawiała z redaktorem bardzo żywo, polecała mu coś, tłumaczyła, twarz jej drgała życiem i inteligencją, trochę nawet zuchwalstwem. Wreszcie podała rękę Jóźwickiemu, skinęła mu głową i ruszyła dalej, patrząc ponad głowy ludzkie i machinalnie skinieniem odpowiadając na powitania.
Zrównała się z powozem Sanickich, spojrzała na nich, sekundę zatrzymała oczy na Kazi i pomknęła dalej.
— No, jakże ci się podoba? — spytał prezes.
— Ogromnie. To jej córeczka?