Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jej jedynaczka. A to ich pałacyk. Dalej pojechała, do Łazienek zapewne.
Aleje były pełne. Nieprzerwany ciąg powozów sunął w dół, skręcał do Łazienek lub dalej, do rogatek. Kazia słuchała oszołomiona objaśnień Radlicza, nazwisk, stanów, skandali, złośliwych dwuznaczników i zamykała chwilami oczy, bo czuła w głowie chaos.
Pełne tłumu były chodniki, ławki, cukiernie, ogródki, szum, turkot, parskanie koni, dzwonki tramwajów, zaduch końskiego potu, kurzu, kwitnących lip, ludzkich oddechów, wszystko się mieszało. I tłum, mrowie, fala ludzka!
Nareszcie koło rogatek spotkali Dąbskich. Tunia, królująca wśród dwóch sióstr i młodego Markhama, poczęła dawać im znaki czerwoną parasolką. Stanęli.
— Dokąd państwo?
— Do Wilanowa!
— I my. Świetnie. Tylko Julek gdzieś nam się zapodział. Nie widzieliście go?
— Znajdzie się! Na to on mąż, by się odnalazł — rzekł Radlicz. A nie będzie go — mniejsza! — Mogę go zastąpić!
Dąbska pogroziła mu parasolką. Dwie jej siostry, sztywne, ostatnie słowo mody, blade, cieniutkie i wątłe, uśmiechały się jak porcelanowe laleczki.
— Spotkamy się zatem! — zakończył prezes, znudzony tem staniem, bo się wokoło już gawiedź skupiała.
Wtem obok nich przejechał powóz. Siedziała w nim samotna dama, bardzo piękna, elegancko, trochę za jaskrawo ubrana. Andrzej i Radlicz ukłonili się, prezes nie. Dama badawczo, bystro wpatrzyła się w Kazię, aż ta poczuła to spojrzenie i podniosła oczy.
Spotkały się wzrokiem; dama uśmiechnęła się lekko, ale tak, że Kazię to tknęło.
— Kto to taki? — spytała Radlicza.
— To jest pani von Reuter! — odparł tenże z dziwnym uśmiechem.