Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo. Latem wre i kipi praca, pochłania czas i myśli. Miejskie wakacje to dla wieśniaka ciężka kampanja, znojny i troskliwy okres. Jakże mile się wita długie jesienne wieczory! Wtedy się czyta, kształci, uczy i wypoczywa.
— Alboż młode panny pracują na wsi?
— Zapewne są i takie, które się bawią. Ja pracowałam i listopad wspominam równie mile jak kwietny maj.
— Jakże pani pracowała? Zapewne smażyła pani konfitury i preparowała różne smakołyki!
Uśmiechnęła się.
— Robiłam i to, ale bardzo dawno, zaraz po powrocie z klasztoru, kiedy ojciec nie wierzył, czy co więcej potrafię. Byłam szafarką i gospodynią, potem byłam rachmistrzem cały rok pod ferułą buchaltera.
— Bagatela, posiada pani buchalterję.
— Czy to takie trudne! Potem od trzech lat zarządzałam już samodzielnie całem nabiałowem gospodarstwem. To ciężka praca.
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
— Przecie tem się zajmują dojarki, pastuchy i klucznice.
— Tak, cała brygada ludzi. Miałam w swym zarządzie siedemdziesiąt osób służby, bo oprócz mleka miejscowego, zwożono nabiał z całej okolicy i przerabiano na naszych centryfugach. Rachunki duże i drobiazgowe, z dostawcami, z odbiorcami, z zarządem miejscowym, obrót roczny dochodził piętnastu tysięcy rubli, a robota zaczynała się codzień o piątej zrana, kończyła o dziesiątej wieczorem! Więc listopada oczekiwałam z utęsknieniem, bo się było fizycznie zmęczoną, a umysłowo ogłupiałą.
— Jakiż mus czy pokuta kazała pani tak się zamęczać?
— Żaden mus. Byłam rada i dumna, że czemś jestem i coś czynię. Pokutąby mi było nic nie robić. Za nic tak wdzięczna nie jestem ojcu, jak za to, że mnie pracować nauczył.