Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała wdal, odetchnęła głębiej, bo wydostali się przecie w pole — i rzekła poważnie:
— Jak się nie ma matki, trzeba pokochać pracę. To miłość, co nigdy nikogo nie zdradzi.
Radlicz, który wyjechał, by żartować i bawić się, a potem w śmiech chciał obrócić jej pracę, mimowoli spoważniał. Gdyby to zdanie wygłosiła inną panna, chorująca na reklamę z emancypacji i samodzielności, odpowiedziałby sarkazmem, ale gdy patrzał na tę twarz jasną i delikatną, pełną kobiecego wdzięku i prostoty, gdy słyszał w głosie szczerą wesołość i młodzieńczy zapał, poczuł dla niej zachwyt i wielką sympatję, i chęć zajrzenia głębiej w tę duszę, tak inną, tak świeżą, tak nadzwyczajną. Budził się w nim artysta, utajony marzyciel. Była jak kwiat dziki, ze szczytów lub odludzia przeniesiony igraszką losu na bruk. Kwiat, który chowało słońce, rosa, ziemia bujna, a który kochać i czynić nauczyły pszczoły.
Ona, nieświadoma wrażenia, które nań wywierała, rozglądała się wokoło; nozdrza jej się rozdymały, jaśniały radością oczy.
— Ojcze — zwróciła się do prezesa, cała uśmiechnięta — wolno mi będzie wyjeżdżać konno aż za rogatki raniutko, jak jeszcze bywa pusto?
— Wolno, pewnie, ale któż z tobą pojedzie?
— Staszek.
— Tu raniutko bywa tłok wozów na targi.
— Koloniści i zbóje, cała publika! — wtrącił Andrzej. — Najlepsza sposobność być zaczepioną grubjańsko!
— Więc nie jechać? Dobrze! To wrócę od Belwederu — rzekła łagodnie.
— Pozwoli pani, będę eskortował na rowerze — rzekł Radlicz.
— Nie bądź taki ofiarny! — zaśmiał się prezes. — Ona wstaje przed stróżami. Wyjeżdża przy zapalonych jeszcze latarniach!
— Skąd ojciec wie? — zaśmiała się.