— Wyobrażam sobie, bo gdy oczy otwieram, słyszę, że dom już w ruchu i pokoje sprzątnięte. Lada dzień cała służba nasza zemknie.
— Założę się, że spotkam jutro panią koło Belwederu.
— Może, jak się wcale spać nie położysz!
— No — nareszcie Wilanów! — rzekł Andrzej tonem ulgi. — Dąbscy już zajęli pół werandy. Patrzcie, konie Ramszycowej stoją.
Wysiedli, wnet zagarnęła ich Dąbska, zmieszali się z kompanją, potworzyły się kółka. Prezes mówił z Dąbskim, Andrzej z Markhamem. Kazia słuchała roztargniona trzepania Tuni, szermierki jej języka z Radliczem, który odzyskał swój swawolny humor.
— Nie pójdziemy do parku? — spytała wreszcie, widząc, że się zanosi na długą gawędę i jedzenie.
— Poco? Albo nam tu źle! Nikogo tam dzisiaj nie spotkamy znajomego! — zaprotestowała Dąbska.
— A topole prawić będą stare baje o Sobieskim! — zaśmiał się Radlicz.
— Przyroda jest monotonna! — wtrąciła któraś z panien. — Pół roku chodzi w zieleni, pół roku w czerni, i tak w kółko od początku świata.
— Nie w czerni, ale nago, i z tem jej nie do twarzy, bo koścista i sucha! — dorzucił malarz.
Kazia uśmiechnęła się, ale nic nie rzekła.
— Chce ci się parku, chodź ze mną! — zaproponował prezes.
Powstała uradowana i wsunąwszy rękę pod jego ramię, spojrzała mu serdecznie w oczy.
— Złoty tatuś! — szepnęła mu, idąc ku bramie.
— Ciekawym, czy Markham reflektuje na serjo co do tej starszej? — rzekł, gdy byli już w parku.
— Jakto? — nie zrozumiała.
— Ano, stara się o nią. Dąbski mi mówił, że matka daje pięćdziesiąt tysięcy, ale chce przy nich zamieszkać — i Markham się namyśla! To porządny chłopak, przyjaciel i kolega Andrzeja.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.