Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

Należałam do wielu i ze wszystkich się usunęłam.
— Z wielką szkodą dla instytucyj! — wtrącił prezes.
— Ale z wielką radością członków, bo byłam wiecznie w opozycji i gadałam impertynencje. Co mam dać, dam sama, co mam robić, wiem sama...
— Jednakże zbiorowy czyn! — zaczął prezes.
— Niech pan powie: zbiorowe paplanie! — przerwała niecierpliwie.
— Nie mogę, łaskawa pani, przez galanterję dla płci pięknej! — zaśmiał się.
— Otóż właśnie. Galanterja... płeć piękna... Co za absurdy! Zbydlęciliście tem kobiety! Jeśli wam i im z tem dobrze, to i owszem, ale wy nie zawracajcie głowy czcią dla nich, bo to fałsz, a one niech nie napełniają świata wrzaskiem o emancypacji, bo ten wrzask — to gęganie! A teraz żegnam państwa, jutro o dziesiątej zabieram panią do roboty.
Uścisnęli sobie dłonie i Ramszycowa zawróciła ku wyjściu.
— Cóż, jakże ci się podoba? — spytał prezes.
— Zazdroszczę jej siły i odwagi!
— Ba, jest na to miljonerką i Angielką. O nic i nikogo nie dba.
— Męża jej zna ojciec?
— Znam, bardzo zdolny i pracowity. Mieszka w wagonie, w domu jest gościem, nie bywa nigdzie, robi miljony! Zresztą gentleman, sztywny, małomówny, zimny! Wracajmy. Jaki tu chłód od wody!
Kazia stała nad kanałem, zapatrzona w migocącą toń. Zapomniała o Ramszycowej i rzeczywistości, miała złudzenie swej wsi, przestworza wolnego i wolnego życia. Drgnęła przestraszona, rozejrzała się i poszła szybko w stronę pałacu. Prawda, wieczór już był i chłód poczuła w dreszczu.
Na werandzie Dąbska bawiła się w najlepsze; pełno było osób, jedzono i pito.
— Wiesz — szepnęła półgłosem — przysięgnę, że w gabinecie jest Lolo Szmurski; poznałam jego