Radlicz parsknął śmiechem.
— Ja wiem, ale nie powiem!
— Kaziu, każ mu powiedzieć!
— Ja? — Kazia spojrzała zdumiona. — Co mnie to może obchodzić, a nawet gdyby obchodziło, tobym nie spytała.
— No, no, żeby tak twój wybrany walał się po gabinetach restauracyjnych z baletnicami, nie byłabyś taka wielka!
Kazia zarumieniła się.
— Nie jestem wielka, tylko — zacięła się — tylko albo jestem pewna, więc nie podejrzywam ani szpieguję, albo nie wierzę — i wtedy nie dbam!
— Wracamy! — odezwał się prezes.
Powstał ruch. Dąbska zajrzała przez okno do gabinetu, ale firanki były dyskretne. Poczęto się żegnać, siadać do powozów. Gdy lando Sanickich ruszyło, Radlicz się roześmiał zcicha:
— Tyś strzelił tą Kosecką! — szepnął do Andrzeja. — Myślałem, że Markhama szlag zabije.
— Te panny codzień subtelniejsze! — wtrącił prezes.
Zaczęli mówić o innych znajomych, Kazia rozglądała się po niebie i ziemi. Miała ochotę usunąć woalkę, zdjąć kapelusz, dać głowę i twarz pod rzeźwy powiew wieczoru, nie słuchała rozmowy. Powóz toczył się po szosie, cisza i tchnienie wsi umykało wstecz, coraz gęściej były domostwa, coraz gęściej ognie podmiejskich ogródków. Jak potwór wdali leżało miasto, wstawała nad niem łuna światła, a te tancbudy, bawarje, restauracje były jak macki potworu, które wyciągał ku wsi, by ją pożreć, zbrudzić, skazić, zatruć ciszę i spokój hulaszczą melodją i gorączkowem, niezdrowem podnieceniem.
— O czem pani myśli? — spytał nagle Radlicz.
On się w nią oddawna wpatrywał, coraz bardziej oczarowany.
— O czem? — powtórzyła zamyślona. — Mam wrażenie, że tam przede mną czeluść piekielna.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.