Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Warszawa? Boi się jej pani?
— Nie, ale mam wstręt! — szepnęła.
— Jeszcze ją pani pokocha zczasem.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Będzie pani jutro rano w Alejach konno?
— Będę!
— Wolno pani towarzyszyć?
Coś było w jego głosie, że spojrzała mu w oczy.
— Czemu nie! — odparła spokojnie.
— Układacie najbezczelniej schadzkę! — rzekł prezes. — Otóż ja kładę veto. Bardzo cię lubię, Radlicz, ale twoje towarzystwo zbyt kompromituje każdą kobietę.
— Jak Boga kocham, nie każdą!
— No, no, to tylko dowód, że Boga nie kochasz. Moje dziecko, to dobry chłopak, ale nawet szanująca się kokota z nim się nie pokazuje, taką ma, bestja, zdartą opinję i taki zły język. Mówię ci to w oczy, Radlicz, nie kuś się na nią, bo ani jej nie zdobędziesz, ani jej nie obmówisz.
— Amen! — zakończył śmiechem malarz.
Byli już w mieście. Kazia spojrzała w przejeździe na pałacyk Ramszyców. Parę okien tylko było oświetlonych. Pomyślała z otuchą, że jutro zacznie pracować, i poweselała. Po chwili stanęli w domu.
— Mam jeszcze interes na mieście! — rzekł Andrzej.
— I ja usuwam swą sponiewieraną osobę! — dorzucił Radlicz wesoło.
Pożegnali się u bramy i młodzi ludzie poszli razem dalej.
— Na Erywańską? — spytał Radlicz.
— Uhm! — mruknął Andrzej.
— Wstąpię i ja zobaczyć, jak cię powitają!
U pani Celiny, jak zwykle, było wesoło i swobodnie. Pani Bella śpiewała kuplety i na ich widok zaintonowała:
Andreas noch in Baenden frei!
Andrzej się zmarszczył. Koncept mu się nie podobał, powitał gospodynię domu i zbliżył się do fortepianu.