Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Nazajutrz stary Sanicki, przyszedłszy na obiad, zastał Kazię rozpromienioną. Układała kwiaty na stole i poczęła mu opowiadać wesoło:
— Będzie miał ojciec teraz spokój ze mną. Znalazłam zajęcie. Ach, jaka ona sympatyczna ta Ramszycowa, co za energja i siła! Nie będę próżnowała! Jakie szczęście! Od jedenastej do trzeciej codzień będziemy pracowały!
— Cóż, Radlicza nie spotkałaś na spacerze?
— Nie. On ani myślał o tem!
— No, no! Ostrożnie!
— Z czem? — zaśmiała się.
— Zanadto się zaczynasz podobać!
— Ja? Mnie nikt! — odparła ruszając ramionami. — Oprócz ojca naturalnie — dodała, pokazując ząbki w uśmiechu. — O, ojca to muszę zbałamucić koniecznie!
Spojrzała nań serdecznie i nagle twarz jej jakby zastygła, promień w oczach zgasł, cofnęła się, rzuciła wzrokiem na stół i pocisnęła elektryczny dzwonek.
— Józefie, obiad! — rozkazała służącemu.
Andrzej wszedł do pokoju...

∗             ∗

Codzień rano, gdy dom jeszcze spał, Kazia chodziła na mszę do św. Krzyża i codzień spotykała na schodach barczystego, szpakowatego mężczyznę,