Na góry, na góry,
Tam bliżéj do nieba;
Tam słońce, tu chmury,
Nam słońca potrzeba!
Kończył się drugi miesiąc pobytu naszego w Zakopaném. Za parę dni trzeba było powracać do miejskich murów. Lato r. 1864 dżdżyste, zimne, a w Tatrach nawet śnieżne, po całych dniach, a czasami i tygodniach, zatrzymywało nas w domu. Żal było bardzo żegnać góry nie nacieszywszy się niemi; a tu jakby na przekorę wypogodziło się niebo, Tatry oblane purpurową łuną zachodu, wróżyły trwałą pogodę. Zawitał ranek 27 Sierpnia jasny, pogodny jak uśmiech dziecięcia; Tatry opromienione odblaskiem wschodzącego słońca, wabiły niezrównanym urokiem, obiecywały cuda każdemu kto nie żałując trudu, na ich wedrze się szczyty. Myśmy zrozumieli tajemniczą mowę kochanych gór naszych, one nas nigdy jeszcze nie zawiodły, owszem sowicie odpłacały trudy i znoje, które ochotnie nieśliśmy im w ofierze, wlewając w duszę niezapomniane wrażenia. I czyż można im odmówić gdy tak ponętnie, tak lubo zapraszają na pożegnanie? Nie, nie, pożegnamy się