Strona:Maria Steczkowska - Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

cające na pożegnanie świetne promienie: nie, byłto raczéj ogniem buchający wulkan, rozlewający dokoła blask krwawéj łuny. Nad zapadającą pod poziom tarczą, przedłużoną w słup płomienisty, zawisła czarna chmura, niby obłok dymu, rzucający cień posępny na okolicę. Na przyćmionym błękicie nieba, rysowały się ostro, dziko poszarpane szczyty, stanowiące niby brzegi krateru. Nowotarska dolina, Babia góra i inne grzbiety Bieskidów, pływały w powodzi jakiegoś dziwnego, purpurowego światła, które chyba do łuny pożaru, przyrównaćby można. Wysokości któreśmy opuścili, skaliste szczyty Giewontu, bliższe nas polany, lasy i wzgórza, już zalegał zmrok wieczorny, od którego tém posępniéj odbijała owa daleka okolica zalana żarem ognistym. Zwolna, zwolna przygasły ognie wulkanu, ciężkie kłęby dymu zaległy jego straszną paszczę, zmrok zapadł na całą okolicę.
Zaskoczeni ciemnością, zbieraliśmy ostatki sił aby zdążyć do szałasu nim noc zupełna zapadnie. Jeszcze na szczycie Upłazu przyszło nam na myśl, że szałas ten położony jeszcze bardzo wysoko, bo na górnéj granicy lasów, jest już może opuszczonym, że tam nie zastaniemy nikogo. Odpychaliśmy jednak tę myśl wstrętną, która przecież w miarę zbliżania się do szałasu, coraz większego nabierała prawdopodobieństwa. Nie widać było ani ludzi, ani owiec w koszarze, a co najważniejsza, nad dachem nie unosiła się błękitnawa kitka dymu, znak niemylny mieszkania człowieka. Owe głosy ludzkie, szczekanie psów, ryk bydła które nas dolatywały od dawna, pochodziły z innego szałasu stojącego nieco niżéj na pochyłości wzgórza, wprawdzie bardzo blisko, ale za lasem w który niepodobna było zapuszczać się w takiéj ciemności. Jak tylko upewniliśmy się że szałas do którego zdążamy stoi pustką, zaczęliśmy wołać na