papierem lub szmatami pozatykane, jedno wyżéj, drugie niżéj, to na skos, to na poprzek poodwracane. Wystawmy sobie teraz niepoliczone roje nędznego, obdartego, obrzydliwego żydostwa — było go w Wiśniczu do 6000 na półtrzecia tysiąca chrześcian — snujące się wśród tych rozwalin, wrzask, krzyk, szwargot, błoto po kostki, a będziemy mieli jaki taki obraz Wiśnicza[1].
W tym jednak Wiśniczu musieliśmy zabawić czas jakiś, aby konie wypoczęły. Zajechaliśmy do jednego z owych hotelów w rynku, ma się rozumieć, żydowskiego. Z wielką trudnością dano nam osobną izbę, najbrudniejszą jak tylko wyobrazić sobie można. Zapłaciwszy złotówkę za godzinny pobyt w tym apartamencie, wyjechaliśmy z obrzydliwego Wiśnicza. Na drodze do Bochni, gdzie właśnie był jarmark, spotykaliśmy ciągle wozy napchane żydostwem wracającém stamtąd. Tak więc rozstawszy się z Wiśniczem, długo jeszcze nie mogliśmy się rozłączyć z jego mieszkańcami.
Od Bochni, około któréj przejeżdżaliśmy, okolica nic zajmującego nie miała, a przywykłym do pięknych górzystych widoków, bardzo jednostajną się wydawała. W Gdowie, małéj, lichéj mieścinie, pamiętnéj rozsypką powstańców w r. 1846, zatrzymaliśmy się godzinkę, i stąd już tchem jednym zajechaliśmy do Krakowa, którego piękna okolica roztoczyła się przed nami, gdyśmy dojeżdżali do Wieliczki. Miłeto miasteczko; domy schludne, po części murowane, dwa kościoły: farny w samém mieście i OO. Reformatów za miastem stojący.
Coraz liczniéj napotykane podwody żołnierskie, ładowne bryki i wozy, hałas, turkot, ruch coraz się zwiększający, zapowiada bliskość Krakowa i przygotowuje nas zwolna do tego gwaru miejskiego, w którym
- ↑ Takim był Wiśnicz w r. 1854. Po pożarze który go zniszczył przed kilku laty, odbudował się zapewne porządniéj.