lnu, kapusty i niektórych jarzyn po ogrodach, a i te szczupłe plony zawodzą bardzo często nadzieje biednych górali. Ziemniaki, zwane tutaj grule, od wielu lat ulegają powszechnéj zarazie; owies bardzo często osiada, jak mówią górale, to jest nie wysypuje się i chyba na paszę dla bydła przydać się może; wreszcie zasiany późno, często nie dojrzeje i zielony, śniegi przysypią. Góral tutejszy, dopóki nie zwiezie do stodoły, nie może być pewnym swojéj chudoby; owies już na pokosie leżący, jeszcze roznieść może gwałtowny wicher, przychodzący od strony Giewontu, najczęściéj w końcu października, albo na początku listopada; lubo i w lecie bywają wiatry tak gwałtowne o jakich na równinach nie mamy wyobrażenia. Wicher ten zrywa dachy, rozwala słabsze budynki, wywraca drzewa, wydziera trawę, zrzuca bydło pasące się po wzgórzach, roznosi wszystko, co nie zdoła oprzeć się jego gwałtowności. Górale mają niewątpliwe oznaki tego szalonego wichru; na trzy dni przed tém ukazują się na niebie chmurki tak zwane wiatrówki, zwiastujące nadejście uraganu. Umacniają więc dachy, spędzają bydło, koszą i zwożą do domu wszystko, co tylko mają jeszcze w polu, i jak mogą, zabezpieczają dobytek swój od zniszczenia, jakie sprawić może ten gwałtowny wicher.