że to księżyc takiego wypłatał nam figla, nie gniewaliśmy się wcale, ale zbudziwszy furmanów, wybieraliśmy się spiesznie. Cudny to był ranek! Księżyc już pobladł i nachylił się do zachodu, brzask dzienny jeszcze nie rozpędził nocnych ciemności; tajemnicza szata zmroku odziewała całą okolicę, Tatry jakby współsenne, rozmarzone, jakoś niepewnie rysowały się na widnokręgu, a mgły szare niby duchy i widma krążyły nad niemi, to rozpływając się w powietrzu, to uciekając w doliny i wąwozy, skąd je znowu zmrok wieczorny wywabi.
Z Bukowiny do Morskiego Oka rachują trzy mile. Droga wprawdzie niewygodna, jak zwykle leśna; tu i owdzie lasem wyboje, bagna, w niejedném miejscu przykry zjazd, a od Roztoki bardzo kamienista; stąd więc lepiéj iść pieszo. Z tém wszystkiém jednak droga ta nie jest tak okropna, jakby wnosić można z niejednego przesadzonego opisu; trzeba bowiem znać leciuchne wózeczki góralskie i koniki tamtejsze, zwinne i do takich dróg dziwnie wprawne; zresztą pomimo niewygodnéj jazdy, droga ta jest tak piękną, iż nieledwie wszelkich zapomina się trudów[1]. Z początku szczególniéj
- ↑ Skutkiem nadzwyczaj obfitych śniegów w zimie 1871 roku, jakich najstarsi niepamiętają górale, a następnie nadzwyczajnego także wzbierania potoków tak na wiosnę jak w lecie, droga do Morskiego Oka stała się teraz o wiele przykrzejszą do przebycia. Porobiły się nowe wyboje w lesie, a od Roztoki, która zmieniła łożysko, nie tylko przejechać, ale nawet przejść trudno, bo ogromne bryły skał, zawaliły drogę. Pomimo to wiele osób bawiących przeszłego lata w Zakopaném, odbywało tę podróż, bo tu niema wyboru; czy pójdziemy przez Zawrat, czy przez Waksmundzką, czy przyjedziemy z Bukowiny, w powrocie przynajmniéj nieominiemy najprzykrzejszéj części drogi, t. j. od Roztoki do Morskiego Oka, bo innéj niema. Mogę jednak zaręczyć że nikogo ze zwiedzających, Morskie Oko, nie spotkał żaden przypadek i wszyscy powrócili zdrowo, nieżałując podjętych trudów.