do leśniczówki w Zawoi, dokąd było nierównie bliżéj. Oboje leśniczostwo z największą uprzejmością i serdecznością ofiarowali nam nocleg w swym domku, za co im dotąd wdzięczni jesteśmy, bo nie wiem jakbyśmy sobie byli radzili w ciemnéj i dżdżystéj nocy. Mgły i chmury okrywające niebo, o parę godzin przynajmniéj zmrok przyśpieszały; droga którą szliśmy rano, śród ciemności wkrótce zapaść mającéj nie byłaby bardzo bezpieczną, dla mnóstwa pni powalonych, korzeni i gałęzi. Leśniczy, doskonale świadomy miejscowości, obrał inną, dalszą wprawdzie, lecz szeroką i wygodną. W głębokim lesie natrafiliśmy na źródło Skawicy, która ztąd spływa na dolinę, a zasilona pomniejszemi potokami, już poniżéj Zawoi dość znaczną staje się rzeczką. Idąc jaknajśpieszniéj, przyszliśmy niebawem na obszerną polanę, na któréj stał nędzny szałas pasterski, w Bieskidach kolibą zwany. Baca[1] wybiegł naprzeciw nas i dopraszał się jakby o łaskę, abyśmy choć na chwilkę wstąpili do jego szałasu. Prosił tak usilnie, tak serdecznie, że pomimo największego pośpiechu, nie mogliśmy mu odmówić. Weszliśmy więc do szałasu, a baca uradowany nie wiedział gdzie nas ma posadzić, jak przyjąć. Żentyca nie była jeszcze gotowa, częstował więc świéżym, słodkim sérem, uważanym przez górali za wielki przysmak.
Nawiasem wspominam, że pasterstwo, które w Tatrach stanowi ważną gałęź gospodarstwa i przemysłu, tu nie ma tak wielkich rozmiarów. W kolibie do któréj wstąpiliśmy, było półtorasta owiec i kilkanaście krów, gdy tymczasem w Tatrach na jednéj hali bywa zwykle po pięćset owiec i po kilkadziesiąt krów. Postępowanie z mlékiem jest tu także nieco odmienne jak u Podhalan. Mléko wydojone od krów i owiec pospołu, zléwają do dzieży i zostawiają czas jakiś, aby się wystało; potém odtykają czop znajdujący się na dnie wspomnionéj dzieży i spuszczają mléko do innego naczynia, zostawiając śmietanę na masło. Z takiego to wystałego, a zatém jałowego mléka, robią sérki i dlatego nie są one tak tłuste i nie mają owego wybornego smaku jak oszczypki[2] tatrzańskie. Żentyca także nie jest tak smaczna i posilna jak w Tatrach.
Podziękowawszy bacy za gościnność, opuściliśmy szałas i w zupełnym zmroku, z dodatkiem drobnego dészczu, zapuściliśmy się znowu w las. Zaledwie mogąc się rozpoznać w ciemności, na oślep prawie postępowaliśmy za poczciwym leśniczym Szczęściem droga była szeroka i równa, nie można więc było obawiać się przypadku. Prawdziwie trudna i niebezpieczna przeprawa zaczęła się dopiéro, gdyśmy stanęli na otwartém miejscu. Ztąd widać już wprawdzie było światło jaśniejące w oknach leśniczówki, ale téż poznaliśmy jak jeszcze jesteśmy daleko, jak wysoko. Po ścieżkach oślizgłych od dészczu i mokréj, ślizkiéj także trawie, trzeba było spuścić się z dość wysokiego i stromego pagórka. Laskom jedynie, na których wsparci postępowaliśmy z największą ostrożnością, winni jesteśmy że nie zdarzył nam się żaden przypadek. Przebywszy jeszcze potok po wązkiéj, a do tego dziurawéj kładce, stanęliśmy nareszcie o dziewiątéj wieczorem w progu leśniczówki, niesłychanie zmęczeni tak pośpieszną a długą i trudną drogą. Rozgościwszy się, pomimo spóźnionéj pory, wypiliśmy z wielkim apetytem po dwie szklanki kawy i z godzinkę jeszcze spędziliśmy na miłéj pogadance gościnnemi gospodarzami domu i ks. wikarym. Przedmiotem rozmowy była naturalnie odbyta wyprawa i jéj przygody. Wszyscy zgadzaliśmy się na jedno, że wycieczka nasza zupełnie się powiodła, bo mgły te, chmury i błyskawice pod stopami naszemi, huk grzmotu tak różny od tego jaki zwykle słyszymy, wszystko to było dla nas nowém i zajmującém. A cóż dopiéro gdy niebo się wypogodziło i przed zdumioném okiem roztoczył się widok nieporównany, niezapomniany nigdy! Czyż takie wrażenia nie warte parogodzinnych trudów? Z drugiéj strony, chcąc nie chcąc, trzeba przyznać, że ci co nam przepowiadali dészcz i zostali przy swojém sia-