nie, wygrali, a wróżba z czépca Babiéj góry bądź co bądź sprawdziła się zupełnie. Trudno zaprzeczyć, że wycieczka taka w czas pogodny byłaby o wiele przyjemniejszą i łatwiejszą; ale dobrze mówi przysłowie: „kto furmani, ten drogi nie gani.“ Nie trzeba podobno mówić, że po takiém utrudzeniu spaliśmy smacznie na świéżém sianie, a sen tak nas pokrzepił, że nazajutrz bylibyśmy w stanie powtórzyć wczorajszą podróż.
Jakoż rzeczywiście czekała nas dość daleka piesza wędrówka, nie chcąc bowiem powracać tąż samą drogą na Maków, lecz zwiédziéć Żywiec i jego okolice, trzeba było przeprawić się przez góry do wsi Koszarawy, dokąd z Zawoi dojechać bardzo trudno, i tam dopiéro nająć konie do Żywca. Pożegnawszy najserdeczniéj leśniczych, których schludny domeczek przedstawiał miły sercu i oku obraz cichego rodzinnego szczęścia i najprzyjemniejsze pozostawił nam wspomnienie, wyruszyliśmy w drogę z przewodnikiem. Idąc ciągle pod górę gęstym jodłowym lasem, znaleźliśmy się niebawem na obszernéj i pięknéj polanie, na któréj stała zupełnie samotna chata. Gospodyni pozdrowiła nas uprzejmie i obyczajem góralskim zaczęła wypytywać zkąd i dokąd idziemy? zkąd jesteśmy? Na odpowiedź naszę żeśmy z Krakowa, zalała się łzami. Nie pojmowaliśmy zrazu przyczyny tego rozżalenia, ale wyraz najgłębszéj boleści malujący się na twarzy biédnéj kobiéty i nas do łez poruszył i żywe dla niéj wzbudził spółczucie. Uspokoiwszy się cokolwiek, opowiedziała nam że mąż po sześciu latach wojskowéj służby przyszedł na urlop do domu. Ale rok tylko mieszkali razem, bo znowu powołano go do wojska i jako cieślę wysłano do robót fortecznych w Krakowie. Biédna kobiéta została sama z nowonarodzoną dzieciną, a przez pół roku nie mając wiadomości od męża, obawiała się niezmiernie o niego, gdyż cholera i tyfus bardzo panowały pomiędzy wojskiem. Obiecaliśmy téj nieszczęśliwéj żonie wywiedziéć się o losie męża za powrotem do Krakowa, ale pomimo najusilniejszych starań nic pewnego i pocieszającego nie mogliśmy jéj donieść, bo robotnicy w kilku miejscach rozproszeni, zmieniali się ciągle. Korzystając ze zdarzonéj sposobności, prosiliśmy gospodyni, aby nam pozwoliła obejrzéć wewnętrzne urządzenie domu. Zastaliśmy tu porządek, czystość i wygodę prawie taką jak u Podhalan. Piérwsza izba (czarna) dymna wprawdzie, ale pomimo to widna, porządna, z podłogą. Tu stał komin, tu gotowano i odbywano gospodarskie zatrudnienia. Druga izba (biała) nieco mniejsza, z nowego, pięknego drzewa, czysta i ładna jak pokoik. Był w niéj piec ogrzéwany dymem z piérwszéj izby, który potém prosto wychodzi na dach; zgrabniutki kominek w rogu stojący służył tylko do palenia łuczywa. Tutaj był warsztat tkacki, a na ścianach wisiały narzędzia ciesielskie. Obok była jeszcze ciemna komora, gdzie stały skrzynie z przyodziewą. Dom ten należał do ojca owéj biédnéj góralki, która po rozłączeniu się z mężem, przyszła z dzieciną swoją pod dach rodzinny. Starego gazdy nie było w domu; kilku synów jego, dorodnych chłopaków, zastaliśmy w izbie. Witali nas uprzejmie i po przyjacielsku, rozmawiali śmiało, a w całém ich obejściu, w całém ułożeniu widać było nierównie więcéj ogłady, niż u naszych wiejskich parobczaków. O ta rodzina góralska, tak kochająca się, tak zgodna, ta żona tak przywiązana do męża, ta dziecina śliczna jak aniołek, nad którą codzień płyną łzy biédnéj matki, słowem cały ten tkliwy i rozrzewniający obraz jaki nam się przedstawił na téj odludnéj polanie, nigdy nie wyjdzie mi z pamięci.
Drogą naprzemian błotnistą lub zawaloną naniesionemi przez dészcze kamieniami, spuściliśmy się w dolinę Koszarawy, tak piękną, że chwilami zdawało mi się iż marzę; przeciérałem oczy, aby się przekonać że nie we śnie, ale na jawie widzę okolicę tak uroczą i pełną sielankowego wdzięku. Pasmo Bieskidów odarte, dzikie i smutne od strony Makowa, tu czaruje malowniczą rozmaitością. Cała ta dolina jest bardzo zaludnioną; chaty rozległéj wsi Koszarawy, rozsypane nad brzegiem bystrego potoku tego samego nazwiska, lub na pochyłościach wyniosłych gór, ożywiają tę piękną okolicę. Wśród ciemnych lasów, zajmujących wielkie obszary na grzbietach i bokach tych gór, ślicznie wyglądają zielone polany, uprawne pólka i różnobarwne łączki. Ile to pracy
Strona:Maria Steczkowska - Wycieczka na Babią górę.djvu/26
Ta strona została skorygowana.