górali, którzy także zajechali na noc do Sułkowic. Nasz furman, bardzo poczciwy człowiek ze wsi Żarnówki pod Makowem, miał z sobą syna, 18-to letniego wyrostka; ujmowała nas niezmiernie jego powolność, łagodność i delikatność w obejściu z ojcem, a nawzajem dobroć i troskliwość o syna, którą okazywał ten prosty góral.
Oprócz przyjemności jaką nam sprawiało przysłuchiwanie się rozmowom górali, najwspanialsze widowisko czarowało oczy nasze i długo zatrzymało nas przed domem. Ściemniło się zupełnie; nad nami niebo było pogodne, ale nad górami czarne zaległy chmury. Najpiękniejsze błyskawice rozdziérały co chwila tę czarną oponę: to niby węże ogniste przesuwały się w różnych kierunkach, to jakby niebios otwarły się podwoje i ćmiący oczy śmiertelnych swym blaskiem, błysnął majestat Najwyższego; to znowu śród huku dalekiego grzmotu mignęły bezdenne piekła otchłanie, ogniem i krwawą buchające łuną. O jakże chętnie byłabym przesiedziała noc całą, patrząc na to wspaniałe i straszne zarazem zjawisko natury, tyle razy widziane, a zawsze nowe, zawsze zajmujące, jak każde z dzieł Boskich, które nigdy przesycić, nigdy spowszedniéć nie mogą! Ale trzeba było zabrać się do spoczynku, gdyż nazajutrz chcieliśmy wyruszyć o świcie. Jakoż jeszcze światło dzienne blasku gwiazd nie zćmiło, jeszcze na pogodném niebie nie ukazała się ranna słońca zwiastunka, kiedy wyjechaliśmy z Sułkowic. Droga bardzo kamienista prowadziła przez Harbutowice, wieś najnędzniejszą jak sobie można wyobrazić; chaty nizkie, porozwalane, w ziemię zapadłe, biéda wyziéra z maleńkich, krzywych, potłuczonych okien, nawpół papiérem zakléjonych, lub deskami zabitych. Wsie Palcza i Baczyn, przez które przejeżdżaliśmy następnie, prawie jeszcze nędzniejsze od Harbutowic; Budzów nieco porządniéj zabudowany. W ogóle cała ta okolica niezmiernie smutna i dzika. Dokoła piętrzą się wysokie góry, zwane tutaj „gronie,“ a na ich pochyłościach gdzieniegdzie tylko uprawiają owies i ziemniaki, niżéj lichy jęczmień, jeszcze lichsze żyto i jedyną jarzynę, kapustę. Lasów tu nawet niéma; karłowate świerki, brzozy i krzaki jałowcu rosną kępami po grzbietach gór i spadzistych pochyłościach, okrytych nikłą, szarą trawą. Pośród tych gór, w głębokich wąwozach i parowach, widać rozwleczone pojedynczo nędzne, smutne zagrody góralskie. Żadna rzeczka, żaden nawet większy strumień nie rozwesela tych nieurodzajnych, z wszelkiego wdzięku ogołoconych dolin; miejscami tylko sączą się leniwie w czasie suszy małoznaczne strugi, które po każdéj nawałnicy w rwące zamieniają się potoki i nieraz zaléwają mozolnie uprawne pola. Nie słychać tu wesołego śpiewu pastuszków, ryczenia bydła, szczekania psów; biédni mieszkańcy nie są w stanie trzymać bydła. Gdzieniegdzie tylko mała, wychudła krówka skubie lichą trawę, a strzegący ją pastuszek wybladły, obdarty, siedzi na miejscu skurczony, całkiem niepodobny do owych dziarskich chłopaków, których wesołe śpiéwki i pląsy tak ożywiają nasze łąki i błonia. Tutaj psów nawet nie chowają, bo od czasu jak padła zaraza na ziemniaki, najgłówniejszy płód téj jałowéj ziemi, niéma czém pożywić tego wiernego stróża i przyjaciela. O jakże zasmuca widok takiéj nędzy! Ileżto wygód, ile zbytków uważamy za konieczne życia potrzeby, nie umiemy się bez nich obejść; a biédny góral, całe dni ciężko pracując, nie może nawet zaspokoić głodu pożywnym i zdrowym pokarmem, któryby wzmocnił jego siły do dalszéj pracy.
Strona:Maria Steczkowska - Wycieczka na Babią górę.djvu/6
Ta strona została skorygowana.
(Dalszy ciąg nastąpi).