Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/049

Ta strona została skorygowana.

szczęściem nie w tych czasach żyjemy, w których Sylfy koło siedlisk ziemianek czasami się błąkali, moja rada byłaby wrócić do pokoju, bo tu, prócz kataru, niczego się nie doczekamy.
Malwina, oparta na kracie balkonu i oczy mająca wlepione w ciemność, która wszystkie przedmioty okrywała, nie bardzo słuchała roztropnej mowy Wandy; lecz błyskawica, co w ten moment czarne obłoki przeszyła, przerwała jej dumanie, i Wanda, korzystając z tego wypadku, siostrę do pokoju wepchnęła, okiennice i firanki pozasuwała, aby, ile możności, ni widzieć, ni słyszeć grzmotów i łyskania, które z bojaźnią przewidywała.
Ledwo skończyła te wszystkie środki ostrożności i tylko co obie siostry usiadły były znów do krosienek, alić burza niesłychana miotająca z szelestem ogromnymi topolami koło domu, deszcz kroplisty bijący w okna i grzmoty po całej rozlegające się krainie, strachem przejęły trwożliwe serce Wandy. Malwina nawet, która zwykle grzmotów się nie bała, okropnością jakąś przejęta, wstała była dla dania rozkazu, żeby drzwi i okna wszędzie pozamykano, gdy w ten moment taki okropny trzask piorunu dał się słyszeć, iż nie można było wątpić, że w sam dom, lub przynajmniej bardzo gdzieś blisko uderzył. Malwina osłupiała na chwilę, lecz postrzegłszy Wandę z przelęknienia jak bez duszy leżącą, zaraz o swoim strachu zapomniała i skoczyła siostrę ratować; z pośpiechu wielkiego ledwo wszystkich dzwonków nie zerwała. Ludzie przybiegli z całego domu; starania ich wkrótce Wandę ocuciły, i Malwina, widząc ją mniej bladą i uśmiechającą się znowu, wtedy dopiero odzyskała zdolność słuchania długich opowiedzeń, które razem gadając czynili wszyscy o owym strasznym piorunie i o wrażeniu, jakie sprawił na każdym. — Jak mi Bóg miły (żegnając się rzekła Frankowska, zasłużona pokojowa Malwiny) nigdym równego strachu nie doświadczyła. Ja właśnie kołnierzyk prasowałam dla Jejmości (powiedziała na to Marynia, dziewczyna służąca) ale ze strachu żelazko upuściłam na łapkę Kory, która do tego czasu skowyczy! Jeszcze to wszystko nic nie jest, ale ja wam opowiem krótko moje osobliwsze zdarzenie w tem powszechnem przerażeniu, zaczął wołać Marcin, stary zasłużony kamerdyner, poczciwy i dobry, który wszystkie miał zalety, ale od urodzenia nic jeszcze prędko nie powiedział, i którego relacja Bóg wie jak długo byłaby potrwała, gdyby następującą okolicznością nie została przerwaną. Lokaj wpadł do sali, oznajmując, że ów piorun, który wszystkich prze-