Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/085

Ta strona została skorygowana.

balu, wyjść z tej sali, która przed kwadransem jeszcze zaiskrzoną wesołym światłem zabawy, teraz ciężką, duszącą powłoką zdawała mi się zaćmioną. — Ale Wando, moc jakaś ukryta więziła mnie na krześle, gdziem siedziała. Nie mogłam porzucić miejsca, z któregom Ludomira widziała! — i cóż widziałam niestety? Ludomira patrzącego na Dorydę, tym samym wzrokiem na nią patrzącego, co niegdyś..., mówiącego do niej z tym uśmiechem, z tem uczuciem... Ach Wando, czemuż ja nie w Krzewinie? pocóżem z niego wyjechała? czemuż ja nie w odludnym Głazowie? spokojne dni Głazowa jakżeście daleko od Malwiny! Pierwsze kroki, którem w ten wielki świat uczyniła, żalem i boleścią są naznaczone. Ale Wando, słuchaj dalej. — Wlepione miałam oczy w róg sali, gdzie Ludomir oparty o krzesło Dorydy i nią jedynie zajęty, zdawał się zupełnie zapominać i powszechną radość jego przybyciem wzbudzoną i cokolwiek tylko obcem było Dorydzie. — Wtem Starościc się do niego przysunął, pocichu zaczęli gadać, i obejrzawszy salę w koło zdali się szukać kogoś oczyma. — Siostro! mnie to rzutem oka szukał Ludomir. W tłumie spotkałam jego spojrzenie, to spojrzenie tak mi dobrze znajome, i natychmiast zrozumiałam, że mi serce bić przestało i krew się w żyłach zatrzymała. — Dorydę ktoś wziął w taniec. Ludomir i Starościc obeszli drugą stroną sali, i doszedłszy do okna, w którem niemal zakryta framugą siedziałam, Prezentuję Imość Pani S*** (rzekł do mnie Starościc) młodego księcia Melsztyńskiego, który najżywiej pragnie być jej znajomym. — Żeby nie los i okoliczności przekorne (przerwał książe) pewnie nie ostatni byłbym między tymi, którzy ubiegali się niezawodnie w uwielbieniu nowego bóstwa, które niedawno posiada Warszawa.
Wando! głos Ludomira, który tyle ma mocy na całem jestestwie mojem, dźwięk ten miły, od tylu miesięcy nie słyszany, opanował naówczas zmysły moje, i ledwo w ten moment wszystkich win Ludomira zapomniawszy, z szczerością dawnego przywiązania nie rzekłam: — Ludomirze, pewnie cię czernią, mówiąc, że Malwiny już nie kochasz, tej Malwiny, która nigdy nie potrafi cię zapomnieć! Ale, Wando, wytworny komplement księcia Melsztyńskiego, tak niepodobny do delikatnego milczenia, lub do wyrazów najgorętszą miłością tchnących Ludomira w Krzewinie, ten komplement, mówię, dreszczem mnie przejął, i słowa, które wymówić miałam, na ustach mnie zmarzły. — Czy mogę sobie pochlebiać, że J. Pani S*** przyszłego tańca raczy zemną tań-