Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

rzyły, że innymi drzwiami wyszła. Ogień okropny naprzeciwko kościoła zajęty przeraził ją natychmiast. Ludomira dostrzec nie mogła. Chciała się do kościoła wrócić, tłum wychodzących ludzi tego jej nie dozwolił; Frankowską takoż była zgubiła. Ulica pełna ludzi, koni, wozów z pompami, żołnierzy, była zewsząd zatarasowana; hałas niesłychany, blask pożaru ćmił oczy, jednem słowem, wszystko się połączyło, żeby strach Malwiny podwajać. Szczęściem w ten moment Frankowską w tłumie postrzegła, która z wielką pracą przedrzeć się przecie do niej potrafiła i już nie odpowiadając nawet na wszystkie zapytania swojej pani, czy nie widziała, czy nie spotkała Ludomira, wziąwszy ją pod rękę, między konie, ludzie, dyszle z niebezpieczeństwem życia wyprowadziła ją przecie do spokojniejszej ulicy, gdzie wpół żywa biedna Malwina, spotkawszy doróżkę, wsiadła w nią z Frankowską i do domu zawieźć się kazała.
Zmęczona niesłychanie, przyjechawszy, położyła się zaraz, ale nie prędko zasnąć mogła. Troskliwość o Ludomira i myśl, jak się zadziwić musiał, gdy wróciwszy do kościoła, już jej tam nie zastał, długo jej snu nie dozwalały. Przytem żal, że miłości tej, która tak żywo znowu serce jej napełniła, wyznać mu nie mogła, spokojność od niej odsuwał. Ale cieszyła się myślą, że co odsunięte, nie stracone, i że gdy nazajutrz Ludomir (o czem nie wątpiła) będzie u niej, by się dowiedzieć, jak i czy szczęśliwie do domu wróciła, znajdzie sposobność przerwaną wskrzesić rozmowę. Czułość i wdzięczność Ludomira z niewypowiedzianem szczęściem przewidywała i w tych szczęśliwych myślach, znużona całodzienną pracą, usnęła nareszcie. A ponieważ spoczywa moja Malwina, spocznę i ja trochę, nim przyszły zacznę rozdział.


KONIEC PIERWSZEGO TOMU.