wała, a przynajmniej dzieliła, łagodziła jej troski przychylnością, staraniem, litowaniem się, jednem słowem, temi tysiącznemi sposobami, których źródła nigdy nie wyczerpane prawdziwa przyjaźń zawsze w sercu swojem odkrywa. Młodość Wandy temu nie przeszkadzała; wszakże dobroć może być udziałem każdego wieku, a wesołość jej niewinna potrafiła czasem rozerwać Malwinę.
Lecz ze wszystkiego, co jej siostra powierzała, jednego tylko zdarzenia lękliwa Wanda niebardzo chętnie słuchała, a tem zdarzeniem było zjawienie się widma nocnego w ogrodach wilanowskich. Malwina widząc, ile to opisanie wrażenia sprawiało na młodym umyśle Wandy, już o niem nie wspominała; ale tem samem milczeniem traf ten nadnaturalny głębiej jeszcze w jej pamięci się wpajał i smutne utrzymywał przeczucia. Żeby nie to, pewnie w Krzewinie odzyskałaby wiele spokojności; bo dobra Malwina nie mogła nie być czułą i odżywioną przywiązaniem tak szczerem i codziennemi a z serca pochodzącemi staraniami ciotki i siostry, które obie jedynie tem tylko były zajęte, jakby ją do zupełnego zdrowia i do dawnej swobodnej wesołości przywrócić. Często wszystkie trzy razem objeżdżały wsie do Krzewina należące, wchodziły do chat, w których Malwina wypytywała się o powodzenie każdego jestestwa przez czas jej niebytności, pomagała biednym, słuchała cierpliwie skarg cierpiących w jakimkolwiek bądź gatunku; ale najtkliwiej użalała się nad biednemi matkami, siostrami, kochankami, którym do pułków na wojnę synów, braci, kochanków zabrano. Nie mogąc ich boleści pieniędzmi umniejszać, cieszyła je przynajmniej nadzieją i niejedno zbolałe serce ułagodziła tem jedynie, że słuchała z zajęciem opisania przymiotów i zasług tego, którego żałowano. Niezawsze pieniądze boleściom i cierpieniom pomagać mogą; nieraz tkliwość dobroczyńcy milszą ulgę sprawiła niżeli wszystkie jego dary.
Te dobroczynne zatrudnienia wiele godzin w dniu zajmowały Malwinie i wielką pomocą stały się jej troskom. Rano zaś, gdy wszyscy jeszcze spali, lub wieczorem przy zachodzie słońca lubiła błądzić nawiasem w spokojnych dolinach Krzewina. Kroki jej mimowolnie ją wiodły między pagórki cieniste, ponad brzegiem strumyków, którędy z Ludomirem tak często się przechadzała. Nie było ścieżki w tej krainie, kładki na tych strumykach, którędyby z sobą nie byli przeszli: każde drzewo, każdy krzak go przypominał. Na tej giętkiej brzozie w pierwszych dniach, gdy przyjechał, zawiesił był wieniec z barwinku, którego Mal-
Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/150
Ta strona została skorygowana.