w tej izbie, weszła do drugiej, pytając się: czy nie ma tu babki Alisi? Na te słowa ktoś się odezwał: o Boże! to Malwina... Co Malwina usłyszawszy, obróciła się w stronę, skąd głos zbyt jej znajomy pochodził, i spojrzawszy w zakąt ciemniejszy pokoju, krzyknęła i bez zmysłów padła zemdlona. W ten moment zakonnik jednemi drzwiami, a ci, co byli z Krzewina razem z Malwiną przyszli, drugimi drzwiami na krzyk jej nadbiegli. Niełatwo mi będzie pomieścić w jednym obrazie wszystkie naówczas zebrane osoby. Osłupienie i przestrach wyrażał się na twarzach, gdy wchodząc do pokoju tego z jednej strony ujrzeli Malwinę bez zmysłów leżącą, a z drugiej chorego młodzieńca, którego życie zdawało się już opuszczać i na którego twarzy (choć cieniem śmierci już okrytej) książę Melsztyński własny swój obraz wyrytym znalazł. Przytomni tej scenie nieprędko byliby przestali dziwić się, gdyby i Malwina i ten biedny młodzieniec prędkiego nie byli potrzebowali ratunku. Malwinę na drugą stronę domu przeniesiono, gdzie ciotka i siostra za nią poszły i nie odstąpiły póty, póki zupełnie do siebie nie przyszła. Młodzieniec zaś, żywy ten obraz księcia Melsztyńskiego, w którym on wybawiciela swego znaleźć spodziewał się, przyjaciel ten najdroższy starego Ezechjela, i ten, którego widok Malwinę tyle był przeraził, stał się celem zajęcia powszechnego. Doktor przywołany osądził, że puszczenie krwi jedynie z tych mdłości wybawić go może. Książę Melsztyński pobiegł po felczera, Ezechiel doświadczonemi kroplami starał się ocucić chorego, a Dżęga i młynarka rękaw od sukni i od koszuli zaczęli przecinać, by krew prędzej puścić można było; lecz gdy znak, któren chory miał na lewem ramieniu, raptem ujrzeli, oboje zbledli, zmieszali się niesłychanie, i jak w obłąkaniu z pokoju uciekli. Znak ten był tak niepospolity, że nie można go było nie postrzec; był to płomieńczyk dosyć duży i co z kształtu jak z farby prawdziwy płomień wyrażał. Książę Melsztyński, wracający z felczerem, posłał go najprędzej do chorego, gdyż sam niemal gwałtem zatrzymany został przez Dżęgę i przez młynarkę, którzy padłszy mu do nóg zaklęli na wszystkie najświętsze obowiązki, aby natychmiast raczył ich wysłuchać i przytem obiecał swoje i dziada swego przebaczenie i darowanie winy zatajonej do tej chwili, którą teraz niezwłocznie chcą wyjawić. Książę Melsztyński niecierpliwie życząc wracać do chorego, ale mocno jednak ciekawy wiedzieć, co mogło przynaglać tak gwałtownie Dżęgę i młynarkę do zatrzymania go w tym razie, zawołał dziada, i przełożywszy mu prośby tych dwóch osób, łatwo od Zdzisława
Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/174
Ta strona została skorygowana.