Namiętność, mnie samego uderzająca dziwacznością, zaprowadziła mnie kiedyś do Mord, dziurawej mieściny z ogromnym, pełnym końskiego nawozu rynkiem i kilkoma szarymi chałupami, mieściny poniżej nawet swej szorstkiej, podlutkiej nazwy; do Komańczy, która oczarowawszy nazwą po tatarsku dziką i dziarską, zawiodła mnie potem bezwzględnie.
Omieciny: ta nazwa dźwięcząca w moich uszach ciepło i uciszająco, skonkretyzowała się wioszczyną nieoczekiwanie odpowiadającą moim wyobrażeniom, łagodnie okoloną lasami, rozłożoną szeroko wśród piaszczystych pagórków, z rzadka porosłych młodymi brzózkami i jałowcem, żywiczną i białopienną. Zamieszkałem tu u samotnej babinki w jednej z dwu izdebek jej malutkiej jak betlejemska szopka chałupki.
Babinka żyła sobie cichutko, ptaszkowato, od rana do wieczora, od wieczora do rana; tak począłem żyć i ja.
Budziłem się rano, nie za późno, nie za wcześnie, kiedy już koza w obórce poczynała robić rejwach, a moja izdebka, pełna starych wizerunków świętych, komódek, skrzyń cudacznych, zastawionych świętymi figurynkami, pudełkami po kostkach maggi i gdańskiej tabace, musowała słońcem przecedzonym przez gęstwę zasłaniającego okienko dzikiego wina.