Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Zauważyły, kiedy przechodzili obok nich, ale nie miały nawet czasu podnieść oczu i spojrzeć. Babka Roguźna krzyknęła:
— Szczęść Boże! — a Natala odkrzyknęła: — Bóg zapłać! — ale może nawet tego nie było słychać, bo nad wszystkim górował wysoki, zgrzytliwy, aż straszny jęk kosy. Pracowali tak aż do samego zmierzchu, bo nie ustawał ani na chwilę, sekundę dłużej, niż trzeba, nie ostrzył kosy; nie wiedziały, skąd brał taką siłę, ale pojęły prędko, że coś więcej to było niż siła, to, czym kosił zboże niczym maszyna jaka. Aż się go bały, jego koszuli mokrej od potu i już szeleszczącej, wyschłej na blachę, znów już od nowa przesiąkającej potem, twarzy zszarzałej i ściągniętej, warg spieczonych, spękanych, czarnych. Nie mówiły ani słowa, starały się nadążać za nim: bo choć podbierały dwie, trudno im było nadążyć, dopiero jak złapała je złość — na niego złość, wtedy stały się jak on, jak maszyny, i nie potrzebowały już nic, żeby robić, nawet łyka kwaśnego mleka, którego dzbanek pozostał daleko za nimi, obleziony przez mrówki.
Aż odłożył kosę i wtedy wiedziały, że nareszcie już koniec na dzisiaj. Pomyślały też, nareszcie mogły choć słowo pomyśleć, że nareszcie zostaną same i zestawiając snopki w baby, będą sobie mogły w końcu coś o tym wszystkim powiedzieć, ale on, wbrew swoim zwyczajom, razem z nimi zabrał się do roboty, choć niewiele tego było, parenaście snopków, których nie zdążyła ustawić Ula; a robił to, jak kosił, wściekle i zło, szybko. Więc i teraz nie mogły powiedzieć do siebie ani słowa, ani potem, kiedy szli wszyscy razem, one na przedzie z grabiami i sierpami, z tym dzbankiem pełnym potopionych mrówek, on za nimi, klekocąc osełką w kużoju, milcząco i ponuro. Szli tak cicho, przy klekocie tej osełki