— A co ty tak dziwnie mówisz?
— Co dziwnie? Że nie po pańsku?
— Nie, tylko tak seplenisz.
— A... — zastanowiła się. — Bo żem szczerbata.
— A ja nie.
— Ale rąk nie ma u ciebie.
— Prawie na jedno wychodzi.
Zamyśliła się:
— Prawie.
Usłyszała znów jakieś kroki. Wiedziała: to on. Wczepiła się w drzewo, szepnęła w dół: „Ciii”, siedziała z zamkniętymi, zaciśniętymi powiekami. Próbowała sobie zatkać też uszy, nie mogła słuchać kroków, ale bała się spaść.
Kroki zatrzymały się:
— Złaź.
Nie mogła się odważyć, aby otworzyć oczy.
— Złaź.
Poczęła schodzić, ciągle jeszcze nie otwierając oczu, zgrabiałymi ze strachu rękami czepiając się gałęzi. Ześliznęła się po pniu i stanęła obok niego, tuż, bo nie poruszył się nawet wtedy, gdy majtała mu pod nosem nogami, zsuwając się w dół.
— Co było powiedziane?
Nie odzywała się nic, nie umiała.
— Co? — pytał łapiąc ją za włosy, unosząc jej głowę i, puściwszy włosy, tą samą ręką zamierzając się do uderzenia.
Ale nie uderzył. Pomiędzy nimi nagle, jakby zasłona, jakby mignęła jakaś bariera, opadła skądś z góry. Stali przez chwilę zdumieni, ona już skrzywiona, prawie płacząca, czująca to uderzenie, to grzmotnięcie pięścią na policzku, cios, który jednak nie nastąpił, on z ręką dygocącą uderzeniem, które dla niego też już nastąpiło; i dopiero trzeba było im chwili, aby pojąć, że stało się zupełnie nie
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.