Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Rąbałem drzewo, smolne, głuche szczapy, potem rzucałem siekierę i szedłem sobie, jak to babka mówiła, gdzie bądź przed siebie. Otumaniony ciszą lazłem powoli, leniwie nurzając gołe stopy w gorącym piachu, to znów pędziłem, wzniecając kurz, który przyćmiewał słońce. Krokiem wymyślnym i zwariowanym biegłem leśnymi duktami, tak jasnymi, jak gdyby ktoś wykreślił je kredą w zgęstniałej i ciemnej gęstwinie boru; wlokłem się rudymi od mrowisk sosnowymi ścieżynkami, gorzkimi dróżkami wśród wiklin i żółtych głąbów wierzb. To znów w słońcu, stężałym w bursztyn, brnąłem przez ogromne piaszczyste pustacie, gdzieniegdzie porosłe rozchodnikiem i kolczastym, spalonym jałowcem, by znów ukryć się w leśnej gęstwinie, chłodnej jak źródlana woda.
Czasami też włóczyłem się po starej, na wpół zrujnowanej cegielni, pełnej dziur, zakamarków, stosów zmurszałej, spalonej na proch cegły, powleczonej pleśnią i pajęczyną, jakichś przeżartych rdzą żelastw. Pewnego dnia wdrapałem się po połamanej drabinie na poddasze, wyjrzałem przez zapajęczone okno.
Przed czworakami, tuż obok cegielni, dziewucha pierze bieliznę. Tęga, rozprażona, w samej halce tylko, trze koszule, aż na twarz bryzgają płaty mydlin, a ze stanika wymykają się piersi mocne, śniade jak tłusty twaróg. Dziewucha przystaje chwilami, przeciąga się, zakładając ręce za kark, pod jej pachami zapalają się rude ogniki. Odgarnia włosy, znów pochyla się nad balią. Patrzę na nią długo, uwiedziony jej ciałem rozłożystym i mocnym; wreszcie dziewczyna zgarnia naręcze bielizny i idzie, zmagając się z ociężałością bioder. Piersi dygoczą drobniutko, krągłe przy każdym stąpnięciu, wystrzępiony rąbek halki omiata kulfoniaste łydki...
Dziewucha przystaje, klamerkami przymocowuje