Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

łaczami, wydała swojej ekipie roboczej polecenie rozejścia się. Wciągnęła na siebie kożuszek i otworzywszy w kuchni wszystkie okna i drzwi, wyszła na podwórze, przysiadła na ławeczce obok Sośniaka i jego dwu bardzo wygłodzonych synów.
— Panie ojcze weselny! — oświadczyła. — Wesele zapowiada się dobrze jak rzadko. Goście złego słowa nie powiedzą, rękę za to daję!
— Pani! Pewnie, pewnie! — z głębokim przekonaniem i użyciem zapożyczonego wołacza przytwierdził Sośniak.
— No — rzekła pani Słomkowska zadowolona. — Teraz możemy sobie pomalutku zjeść jaką kolację. Przyjdźcie, panowie, za parę minut do kuchni.
Sośniaki odczekali trochę i poszli, a starego znów, jak przy przyjeździe pani Słomkowskiej, szlak mało nie trafił. Stół — co prawda, tylko kuchenny — zastawiony był tak, jakby za chwilę miała zasiąść przy nim młoda para. Na półmisku leżała kura, na talerzykach przysmażona kiełbasa z musztardą, wątróbka, do tego wszystkiego mocna herbata, a na kredensie — bo na stole już nie było miejsca na nic — stał talerz z pokrojonym ciastem.
— Ale to? — zająkał się Sośniak z wielką złością. Nic właściwie nie powiedział, ale pani z wołaczem pojęła:
— Panie ojcze weselny! — ozwała się z łagodną perswazją. — Będziecie jutro mieli dzień cięższy jeszcze niż dzisiaj, bo to będzie wesele, ale nie dla was, panie ojcze weselny, wy będziecie mieli same kłopoty, wspomnicie moje słowo. To i tyle waszego wesela, co dzisiaj.
Nie potrzebowała tak wiele mówić, bo dwa młodsze Sośniaki zajadały już tak, że już nikt by ich za żadne skarby od tej kury i kiełbasy nie odegnał. Sośniak też, rad nierad, wziął się do jedzenia i po-