weselał tak, że nawet poczęstował wszystkich kieliszkiem weselnej pieprzówki; panią Słomkowską najsampierw.
— Jednego można — uznała i wypiła, nie skrzywiwszy się, choć wódka była na spirytusie, ostra. — Więcej nie, jutro skoro świt pobudka.
I od piątej rano wszystko zaczęło się od nowa. Piec omal nie zarywał się pod ciężarem ogromnych garów, Sośniak nie nadążał rąbać drzewa, a synowie — znosić z całej wsi potrzebnych półmisków i rondli.
Nic też dziwnego, że koło południa wszystko już było gotowe, nawet nakrycia leżały na stole; a kiedy nadjechał pan młody z wszystkimi gośćmi ze swojej strony — na powitanie wyszła też i pani Słomkowska, wystrojona w suknię dość frywolną i niewątpliwie szokującą, z pewnością jednak mniej niż sposób wyrażania się jej właścicielki. Wytwornie gestykulując, posługując się swoim wybuchowym wołaczem, zapraszała do stołu „na maleńką przekąskę”. Goście, omiatając wąsami jej dłoń, kłaniali się niezręcznie i szli, chciał kto czy nie chciał, taka bowiem była przemożna moc wszystkich zjednoczonych przymiotów pani z wołaczem. Stary Sośniak był wniebowzięty i przepijając z ojcem pana młodego, zerkał na panią Słomkowską częściej niż na córkę, która, już w ślubnej sukni i welonie, krzątała się pomiędzy gośćmi.
Zdumiał się za to niepomiernie, kiedy nastał czas wyjazdu do kościoła. Pani Słomkowska bowiem odszukała go wtedy i wyszarpnęła z tłumu.
— Na której bryczce jadę?
Sośniak wybałuszył oczy i wykrzyknął, znieczulony nagle na wszelką galanterię:
— Coś ty, kobieto! Do kościoła pojedziesz, a kto tu ludziom obiad postawi na stół?
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.