Raz, około Wielkiej Nocy, mogło to być w Wielki Piątek albo w Wielką Sobotę — chłopaki stali przed wejściem do kościoła i po cichu ćmili papierosy, bo ze szczętem już znudziły im się te Gorzkie Żale i inne nabożeństwa, których w ten czas jest bez liku.
— Patrz! — szturchnął nagle Eśku Rzun Jacka Liptaka. Obejrzeli się wszyscy. Drogą szli Psiarkowie, ilu ich było, wszyscy w niedzielnych ubraniach, stary w swoim czarnym, ślubnym jeszcze.
Zawsze około Wielkiej Nocy zjeżdżali do ojców Psiarkowe chłopaki, ale tym razem ściągali wszyscy, nie brakowało ani jednego; niektórzy zjawili się nawet ze swoimi kobietami. Chałupa była zapchana od podłogi po komin. Sześciu chłopa jadło, piło, gadało do późnej nocy. Raz po raz któryś siadał na motor i jechał do spółdzielni po jedzenie i picie, a jak nastał Wielki Tydzień to już tylko po wódkę, bo choć tam pewnie po swoich dalekich miastach chłopaki i w post kiełbasę jeść się nauczyły — to jednak w domu matka pomietłem by ich za to wygnała, choć to rodzeni synowie i dawno niewidziani.
Czasami przy wódce pokrzykiwali sobie, pięściami bili w ławy, aż sąsiedzi zapalali światła w chałupach i wychodzili w opłotki słuchać, co się dzieje. Nieraz też wybierali się do gospody i wtedy Ignac zamykał interes grubo po północy, kiedy już kobieta