Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

przylatywała po niego i klęła wszystkich żywymi cholerami. Wychodzili więc na wieś i śpiewali, ilu ich było, żołnierskie piosenki albo też rechotali chórem z wiców, aż spod dalekiego boru zwracalo je echo.
Z rana brali się do jakiejś roboty, choć spozimek był dopiero i specjalnych robót nie było: tyle drzewa, co stary miał pod szopą, połupali prawie na wiórki i drzazgi. Sągów im brakło, zabrali się do siebie: jak jednego razu Rochu z Wackiem wzięli za się, to kusego podwórka nie starczyło, na płot się zwalili, wyłamali go i zgnietli prawie na proch. Stary był płot.
— Jak to zebrało im się na pobożność — powiedział Jacek. Ale Psiarkowie nie skręcili do kościoła, minęli chałupę Borzymskich i za chwilę pokazali się na krzyżówce.
— Do miasta pewnie jadą. Zaraz będzie autobus.
— Po co?
— Pewnie nie na drogę krzyżową.
Ktoś nadchodził, więc rzucili papierosy i weszli do środka.
Autobus przejeżdżał przez wieś dwa razy dziennie: rano, kiedy szedł do powiatu, i po południu, kiedy stamtąd wracał.
Więc kiedy autobus wracał, chłopaki, którzy właśnie wyszli z któregoś tam kolejnego nabożeństwa, jakie bywają w te dni, ruszyli na krzyżówkę.
Tymczasem Psiarkowie z miasta autobusem nie przyjechali. Chłopaki odczekali, aż autobus ruszy, i zaczęli się śmiać tak, że ksiądz, który przechodził, z daleka pogroził im palcem. Ale oni rechotali dalej.
— Piątą klasą, po rowie, przyturnują Psiarki — krzyknął Stasiek Piusek i tak się z tego zaczął cieszyć, że o mało nie wpadł w kałużę.