ciw, Majui niemiło było tak bez słowa iść z obcymi ludźmi.
— To tam — pokazał teraz, bo nie wiedział, co zrobić czy powiedzieć.
Podnieśli głowy, w milczeniu taksowali wielki ceglany budynek, szczytem przystający prawie do nasypu szosy. Patrzyli długo, Majui wydało się, że próbują odcyfrować wielki, wyblakły już mocno napis na murze.
— To przed pierwszą jeszcze wojną była spółdzielnia, teraz jest sala na zabawy i tacy jedni, Tata z Mamą, mieszkają. Kobieta, znaczy się Mama, sprzedaje w kiosku, co tam w środku jest, a Tata tak... W szkołach był...
Nie powiedzieli na to wszystko nic, Majuja, podpierając się szypą, począł schodzić z nasypu. Szarpnął główne drzwi, były zamknięte. Nie tłumacząc już, zaszedł od tyłu, poprowadził ich wąskim, zagraconym korytarzykiem. Zapukał, pchnął drzwi.
— Dobry wieczór — pozdrowił.
Tata siedział, nisko pochylony nad stołem, zawalonym butami, kupkami gwoździków, szpałek i podkówek. Nie poruszył się, mógł już, po swojemu, być po kwaterce albo dwu. Majuja szarpnął go za ramię.
— Przeczytam ci — mamrotał nie podnosząc głowy Tata — poezję ci przeczytam...
Majuja postał chwilę i mruknął:
— Ale ludzie są...
Tamten podniósł się i zakręciwszy się na przykrótkiej kopyślawej nodze, walnął butem, który był akurat pod ręką, o podłogę:
— Raus ty mi razem ze swoimi ludźmi! Co to, hotel u mnie, co? Po dobroci się pytam, hotel? Ja poezję żem napisał, a ty mówisz: ludzie... Takiego czegoś, rozumiesz ty, nikt nie napisze, nikt!
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.