— Kot by ci się zdał.
— A był tu u nas, był. Szczura zżarł i zdechło mu się.
— No, to chciałabyś pewnie innego.
— Iii... skąd bym tam wzięła?
— Właśnie to, właśnie mam! — ucieszyła się stara. Odsłoniła koszyk z kociętami. — Pięcioro tego, wybieraj, przebieraj.
— Młoda podeszła bliżej. Kocięta mrużyły oczy do świata i mruczały cienko, sennie.
— To od mojej kocicy — szybko gadała stara. Bardzo jej zależało, żeby choć jeden kociak został na dobrociach u Kozielskich.
— Ładne kociaki, a łowne toto będzie jak matka, na pewno się w nią powdawały, zobacz sama na te ślipska! A ona, ho, ho, ani w dzień, ani w noc nie usiedzi, lata to i lata. Aż dziwno mi, że nie struła się gdzie, ale to mądre! Szczura zagryzie, ale potem ani tknie... Weź, dobry kot będzie...
— Iii... — krzywiła się młoda.
— Bez kota to jak bez chłopa w domu — gadała stara. — Bez kota trudno. To taka gadzina, że zawsze się przyda.
— Szkoduje.
— Jak się kot dobrze chowa, to nie szkoduje. A te to w matkę się wdały, nie będą szkodować, gdzie by tam!
— Nie chcę — ucięła młoda Kozielska.
Stara już nic nie mówiła, stała przy progu i nie chciało się jej nigdzie iść. W izbie było ciepło, pachniało mlekiem, zrobiło się jej sennie jak kociętom, które pomrukiwały w koszyku. Ale młoda wcale nią się nie zajmowała; postała jeszcze trochę, poczekała.
— No to z Bogiem zostań — powiedziała, zasłoniła koszyk z kociętami i wyszła. „Jakie to nieużyte” — pomyślała sobie o młodej.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.