cież u siebie nie utrzymam, bo i jak, na wycugu? Nie utrzymam przecie, ostatni kawałek chleba musiałabym sobie odjąć, nie wiesz to, chłopie?
— To potopcie, nie wiecie rady?
Zamiotła spódnicą w wielkiej złości — słowa nie powiedziała, poszła. Co za człowiek, co za człowiek. Ale gdy wyszła na szosę, strach ją wziął na podwórko komu wchodzić: jeszcze by znów ją o co posądzili... Przypomniała sobie, że w kościele są roraty.
Nie śmiała wejść do środka z kociętami, a nie wiedziała, co z nimi zrobić, więc stanęła na progu babińca i trzęsąc się z zimna, poczęła odmawiać różaniec, którego nie skończyła w domu. Ale ręce jej grabiały, myliła ziarenka, zaczęła odmawiać litanię do Matki Boskiej, przysłuchując się pieśniom, śpiewanym w kościele. Kiedy wszystko ucichło, wycofała się za bramę kościelną. Pozdrawiała po kolei wychodzących i mówiła:
— Wzięlibyście kociaka? — ale nikt nie chciał. Nic nie pojmowała, pokazywała kociaki wszystkim, zdawało się jej, że każdy powinien chcieć takiego kociaka, a tu nikt nie chciał. Wyszedł w końcu ksiądz, pogłaskał kociaki, ale też nie chciał. Wtedy zapytała go:
— Księże proboszczu, jak to jest, nikt nie chce ani jednego kociaka, a ja mam ich mieć pięć? Ja jestem stara kobieta, jak ja mogę mieć pięć kociaków? Wystarczy mi jeden.
Ksiądz tylko się ośmiał i poszedł, śpieszył się. Postała jeszcze przed bramą, ale nikt już nie szedł. Wtedy ruszyła na szosę, którą teraz jechali, nisko nachyleni nad kierownicami rowerów robotnicy. Im nie warto było mówić o kociętach, a nikt inny się nie pojawił. Kocięta marzły i miauczały żałośnie. Otulała je chustką i opędzała się od kocicy, która drapała ją po nogach.
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.