razem. Nawet nikt do nas nie przychodzi. Nic się nie może stać.
Podeszła do łóżka i spod pierzyny wyciągnęła pończochy.
— Jak byłam wczora u krów, to był tu ktoś.
— Listowy.
— Po co?
— Przyniósł pismo z urzędu o podatek.
— Pokaż.
Włożył ręce do kieszeni.
— Nie wiem, co żem z nim zrobił.
— Cyganisz. To żeś ty napisał list. Wydać mnie chcesz i zgubić.
— Nie wydałżem cię przez tyla lat.
— Ale tera chcesz.
Przyklęknęła przy piecu i zabierała się do rozpalania ognia.
— Nie rób — powiedział. — Trzeba wyćpnąć gnój od krów.
— Trzeba przecie coś jeść.
— Ty to aby kawusia, chleb z masłem! Żarłabyś i żarła, swojego kołtuna żywiła. Młócić trzeba, ksiądz tego tam za ciebie nie zrobi.
Wstała i zawiązała chustkę.
— No to chodźmy.
Weszli do stodoły; wlazł na sąsiek i zrzucając snopki, skrzeczał:
— Jak tak będziemy robić, to nigdy tego nie skończymy! Nigdy! Żyto myszy zjedzą, plewy nam ostawią!
— I tak ci się wszystko na łeb zwali! I tak! Choćbyś ręce urobił, choćbym ja sama je sobie po łokcie urobiła... Przekleństwo boskie jest nad nami...
— Już ty mnie Bogiem nie strasz! Wtedy toś o Panu Bogu nie pamiętała, a teraz to ino Bóg, Bóg!
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.