Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchał jej, unosząc i przechylając głowę jak kura, nie dosłyszał. Potem powiedział:
— Jakby ona miała do domu wrócić, toby ona najlepszego ubioru nie chciała. Już ta ty mi nie gadaj. Za stary żem. Ty mi nie cygóń.
— Przecie to wcale nie potrzebuje być ta suknia, ino tak mi się powiedziało. Możecie przecie dać inną, ja ta wami nie rządzę.
Podźwignął się i odsunąwszy na bok wielką, kopczystą pierzynę, wysunął z łóżka nogi w barchanowych kraciastych kalesonach.
— Sóm pójdę i ji zawieze. Dej mi ze szranku niedzielne portki.
— Ale coście wy — powiedziała kobieta z przestrachem. — Na taki ziąb do miasta? Starszyście, rozchorujecie się do szczętu. Po co wam...
— Mówię ci, Mońka, daj mi portki.
Kobieta nie ruszała się z miejsca.
— Coście wy, coście wy — powtarzała. — Warwusicie jak tycie dziecko.
Stary zsunął się z wysokiego łóżka i na sztywnych nogach poszedł ku szafie. Drzwi nie chciały się otworzyć; zawrócił do stołu, wziął nóż i wsunął go w szparę. Wciągnął spodnie; kobieta milcząc zapięła mu szelki. W komodzie znalazł wypełzły krawat, zawiązał go w wielki węzeł. Kobieta pomogła mu naciągnąć marynarkę.
— Przyjechał już — powiedziała i wyskoczyła z chałupy. Zdejmując z gwoździa płaszcz, wkładając go i szukając w kącie laski, sękatego maćka z dębiny, stary patrzył przez okno na kobietę i furmana. Chciał sobie przypomnieć nazwisko, imię tego człowieka, ale zaraz dał spokój; pomyślał sobie, że musiał być już zbyt stary wtedy, kiedy furman wyrastał i kiedy starsi od niego starali się zapamiętać sobie jego twarz, imię i przezwisko. Więc już