Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

chał szelestu osypującego się śnieżnego miału. Wóz zatrzymał się nagle.
— Może się wrócimy — mruknął furman. — Nie na was taka jazda.
— Nie — powiedział stary. — Jedźmy.
Furman ociągał się jeszcze, ale stary nie mówił nic, więc ruszył. Przystanęli potem dopiero w miasteczku przy gospodzie.
— Może byście się co napili — rzekł furman z wahaniem. — Taki ziąb, na pewno żeście przemarzli. Wielki ziąb...
— Nie — powiedział stary.
Furman z powrotem siadł na koźle.
— Bo to, wiecie — mruknął — różnie się na świecie zdarza.
— Ona umarła — powiedział stary.
— No — przyznał furman. — Ale... — Patrzył na starego z natężeniem.
— Uważaj na konie — powiedział stary. — Jeszcze na co wjedziemy.
Zajechali pod szpital; furman przywiązał lejce do płotu i pomógł staremu zejść. Weszli do przedsionka.
— Dzisiaj nie ma odwiedzin — powiedziała zakonnica. — Nie wolno.
— Ona umarła — powiedział stary. Szedł dalej. Zakonnica schowała różaniec i poprowadziła ich. Bocznymi schodkami zeszli na małe kamienne podwórko. Szli przez nie milcząc, zakonnica na przedzie, za nią stary w swym oblazłym pierzem, czarnym palcie, na końcu furman, niezdecydowanie postukujący swym biczyskiem. Zakonnica otworzyła drzwi małej komórki i zaczekała, aż mężczyźni zbliżą się; wtedy zapaliła światło. W pobielonym biało pomieszczeniu było jeszcze zimniej niż na dworze. Zakonnica podeszła do niskiego stołu, który stał pośrodku, i swymi czerwonymi, odmrożonymi rękami