jeszcze siedział i czytał. Na zaproszenie babki położył książkę na oknie i usiadł do stołu. Zjadł kilka łyżek zupy i nagle zagadnął mnie o coś tak niepojętego, że zdębiałem. To był jakiś problem z logiki. Gała czytał, połapałem się teraz, mój „Tractatus logico-philosophicus”. To było niepojęte! Jąkając się, odpowiedziałem coś. Gała poskrobał się po głowie i zbił mnie w paru słowach.
— Skąd pan to wie? — wykrzyknąłem.
— Przecież czytałem — powiedział i zamyślił się.
Nie umiałem mu nic na to odpowiedzieć: czytał rzeczywiście. Ale pamiętałem, babka mi to kiedyś opowiadała, Gała nie ukończył szkoły podstawowej! Więc... Nic z tego nie rozumiałem. To było niepojęte, niesamowite.
W nocy nie mogłem zasnąć. Coś nienaturalnego było w tym wszystkim. Tak wziąć do ręki „Traktat” — i ni stąd, ni zowąd po paru kwadransach lektury postawić problem, nad którego rozwiązaniem biedził się sam Bertrand Russell? Co za zagadka tkwiła w tym zwalistym, kosmatym chłopie, który teraz sobie chrapał na sąsiednim łóżku? Słowo „niesamowitość” krążyło mi w kółko po głowie.
Gdy obudziłem się rano, Gała już nie spał. Półnagi siedział na swoim łóżku i czytał jakąś książkę. Podniosłem głowę: to był mój podręcznik angielskiego.
— How are you? — powiedział do mnie tonem mojej lektorki, która oblała mnie trzy tygodnie temu na kolokwium. — Good morning, mister...
— Panie — powiedziałem — to niesamowite! Pan chyba nie jest człowiekiem! Pan nie może być człowiekiem...
— Pevnee, zhe near yestem — powiedział Gała wstając i wybuchając nagle wielkim śmiechem,
Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.