dali się po kościele. Jarzyły się wszystkie gromnice, a dwie ogromne, obwieszone anielskim włosem, obrazkami świętych i różnokolorowymi świeczkami choinki płonęły po obu stronach bocznego ołtarza, na którym stała szopka betlejemska z wielką kołyską Dzieciątka i Murzynkiem, który skinieniem głowy dziękował za grosze, które dzieci wrzucały do skarbonki. Oczy bolały od patrzenia na to wszystko. Młodzi stali w tyle, pod chórem, poszeptywali coś między sobą, od czasu do czasu zagadując któregoś z ministrantów, którzy kręcili się po kościele w swych świeżo wykrochmalonych komeżkach.
Kobiety nagle przestały śpiewać, ministranci znikli, by po chwili wyjść z zakrystii jednym rządkiem i ustawić się z obu stron ołtarza. Ale nikt nie patrzył już na nich; lustrowano nowego dziekana, który właśnie w tej parafii wyraził życzenie odprawienia misae solemni angelicae. Malutki, z wielką łysiną staruszek zupełnie był podobny do ministrantów z ich świeżo podciętymi czuprynkami. Nikomu nie spodobał się tak niepozorny pasterz.
Lecz kiedy otworzył mszał i zaśpiewał głosem wielkim, który echem wrócił skądś, aż spoza kościoła:
— Judica me, Deus, et discerne causam meam de gente non sancta: ab homine iniquo et doloso erue me... — poznali, że niesprawiedliwie go sądzili, bo jego mdłe ciało wypełniał głos, który mógł dotrzeć do Nowonarodzonego.
Ale zaraz zapomnieli o księdzu dziekanie: zabrzmiały organy, dostojnie i mocno, potem przycichły na chwilę, śpiewał chór:
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan Niebiosów obnażony.
Wzgardzony, okryty chwałą...