Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

szeli ciężki jęk kopniętego bębna, odgłosy ciosów, stłumione krzyki. Schody zadudniły znów, mężczyźni, skupieni przy wejściu, rozstąpili się. Muzykant staczał się po schodach; odbił się bezwładnym ciałem o poręcz i upadł twarzą na posadzkę. Tłum cofnął się jeszcze o krok, ale to nie była ucieczka, nabieranie rozpędu tylko. Po chwili ludzie zakryli ciało muzykanta.
— Opuśćcie świątynię! — doszedł ich głos od ołtarza. — Wyjdźcie!
Wielkie kłębowisko ciał i jazgotu taczając się kierowało ku wyjściu, stłoczyło się w kruchcie, potem wysunęło poza drzwi. Muzykant wyrwał się na chwilę z ich rąk, podnosił się z ziemi w strudze padającego z kościoła światła. Ujrzeli jego twarz z okrwawionymi policzkami, włosami opadającymi na czoło w spotniałych, skrwawionych kosmykach, rozbiegane przerażone oczy. Z tłumu wypadła nauczycielka, szlochając chwyciła go w ramiona, całowała jego twarz, opadającą bezwolnie na ramiona głowę. Ściągnąwszy chustkę z głowy, poczęła ścierać krew z jego policzków. Skądś znalazł się Tata, kuśtykał nerwowo, gotował się coś mówić. Ale ktoś go uprzedził:
— Świętokradca! — i tłum znów zwalił się na muzykanta. Tata grzmotnął kogoś laską w głowę, ktoś kopnął go, skądś spod nóg dobiegał jego krzyk. Czyjaś ręka wczepiła się we włosy nauczycielki, odwleczono ją na bok i porzucono; zerwała się, krzycząc, potrąciła jakąś babę, baba przewróciła się, krzyczała z ziemi: „A kocięta, a co będzie z moimi kociętami, ludzie” — pobiegła naprzód, wżerała się w ludzką gęstwę. „Puśćcie go, puśćcie go, co wy od niego chcecie” — krzyczała, ale nie widziała go, nie mogła do niego dotrzeć poprzez tłum rozjuszony.
Szedł na przedzie, bezwolny, popychany ciosami